Grzegorz Kłos: ''Coś'' na progu
Datę polskiej premiery reżyserskiego debiutu Matthijsa van Heijningena Jr. Kino Świat wyznaczyło na 9 grudnia. „Coś” nie jest drugą częścią ani tym bardziej remakiem słynnego filmu Johna Carpentera. To prequel makabrycznych wydarzeń, jakie rozegrały się w amerykańskiej bazie na Biegunie, gdzie grupka naukowców stoczyła walkę z pozaziemską formą życia. Jednak zanim poznamy okoliczności, w jakich Norwegowie natknęli się na wrak statku i jego pilota, warto przypomnieć wersję z 1982 roku, która mimo upływu lat uchodzi za jedno z najdoskonalszych osiągnięć filmowego horroru ubiegłego wieku, a może kina grozy w ogóle.
Kiedy John Lloyd zaproponował Carpenterowi wyreżyserowanie ekranizacji opowiadania „Who Goes There?" Johna W. Campbella Jr., młody filmowiec miał już wyrobione nazwisko. Jego niskobudżetowe produkcje - „Halloween”, „Mgła” czy „Ucieczka z Nowego Jorku” – zostały bardzo ciepło przyjęte przez amerykańską publiczność i krytykę, która nie szczędziła mu pochwał. Carpenter zgodził się z dwóch powodów – był ogromnym fanem pierwszej ekranizacji Howarda Hawksa z 1951 roku (jak sam przyznaje, widział ją niezliczoną ilość razy), a po drugie nareszcie miał do dyspozycji budżet przekraczający kilkukrotnie ten, jakim zazwyczaj
dysponował. Dawało mu to nieosiągalne dotąd pole manewru.
28.11.2011 10:50
"Coś" Carpentera nie jest dosłownym remakiem „The Thing from Another World” z 1951 roku. Bill Lancaster wraz z reżyserem zdecydowali się na kilka scenariuszowych modyfikacji. Po pierwsze, okrojono liczbę bohaterów kosztem kobiecych postaci; po drugie, tajemniczy przybysz z kosmosu, w odróżnieniu od projektu Jamesa Arnessa, nie jest człekokształtnym potworem, wzorowanym na monstrum Frankensteina. Tytułowe ‘coś’ to amorficzny pasożyt, zdolny do imitowania wyglądu i zachowań dowolnej istoty. W tym aspekcie wersji z 1982 roku najbliżej do papierowego oryginału, którym Carpenter zafascynował się już w szkole średniej.
Przystępując do pracy nad "Coś", Carpenter zdawał sobie sprawę, że siłą filmu nie może być jedynie atmosfera niepokoju, z której do dzisiaj słynie m.in. jego „Atak na posterunek 13”. Potrzebował kogoś, kto zdoła przekonać widownię, że sceny rozgrywane na ekranie są jak najbardziej prawdziwe. Z pomocą przyszedł Rob Bottin, który rok wcześniej zyskał rozgłos, dzięki niezwykłym efektom specjalnym stworzonym na potrzeby horroru „Skowyt” w reżyserii Joe Dantego. Przed rozpoczęciem pracy 22-letni hipis (Bottin nie różnił się wówczas niczym od stworzonych przez siebie wilkołaków) dostał od reżysera dwie wskazówki: puść wodze fantazji i pamiętaj, że nasz potwór nie ma być kolejnym facetem w gumowym kostiumie. Po latach Carpenter przyznał, że nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo chłopak weźmie sobie te rady do serca.
Prace ruszyły w czerwcu 1981 roku i zajęły ponad rok. W tym czasie kalifornijskie studio, gdzie kręcono część zdjęć do "Coś", stało się dla Bottina de facto domem. Tam tworzył, jadł i spał, poświęcając pracy każdą wolną chwilę, siedem dni w tygodniu, 24 godziny na dobę. Jak bardzo było to wyczerpujące doświadczenie świadczy tylko fakt, że po skończeniu zdjęć odwieziono go do szpitala. Owocem tej katorżniczej pracy są efekty specjalne, które nawet z dzisiejszego punktu widzenia wprawiają w osłupienie. Zmiennokształtny stwór wymyślony przez Bottina we współpracy ze słynnym Mike’em Ploogiem – komiksiarzem i uznanym storyboardzistą - nie przypominał niczego, co pojawiło się do tamtej pory na ekranie. Kosmiczny pasożyt swoimi groteskowymi, a zarazem skomplikowanymi i bardzo szczegółowymi formacjami przyprawił o opad szczęki nawet największych fanów ekranowych kuriozów, którzy zjedli zęby na amerykańskich czy włoskich produkcjach spod znaku kina grozy i
science ficition. Bottin zastosował wiele innowacyjnych rozwiązań, urzeczywistniając swoje najbardziej szalone i obrzydliwe pomysły – jeśli pamiętacie ludzką głowę drepczącą na pajęczych nóżkach czy paszczę zrobioną z psich podniebień, wiecie o co chodzi.
Oglądając dzisiaj "Coś" trzeba mieć na uwadze fakt, że był to początek lat 80. – grafika komputerowa nie istniała, a skomplikowana animatronika dopiero była w fazie nieśmiałych testów. Zresztą przy jej rozwoju film Carpentera miał również swój udział. Na prośbę Bottina, w pracę nad sceną, w której oniemiali bohaterowie oglądają potworną transformację jednego z psów, zaangażował się zespół słynnego Stana Winstona. Ojciec chrzestny nowoczesnych efektów specjalnych wraz ze swoimi współpracownikami skonstruował animatroniczną kukłę, której układem sterował schowany wewnątrz technik. Był to jedyny przypadek, kiedy podczas kręcenia filmu zdecydowano się na użycie kostiumu. Praca Bottina zrewolucjonizowała współczesny przemysł rozrywkowy raz na zawsze, strasząc widownię do nieprzytomności, przy okazji inspirując całe rzesze twórców zajmujących się filmową charakteryzacją.
Bottin i Winston to nie jedyne słynne nazwiska, jakie pojawiają się w czołówce "Coś". Carpenter zaprosił do współpracy hollywoodzkiego weterana, Alberta Whitlocka, specjalistę, od tzw. dorysówek – dzięki niemu udało się nakręcić panoramiczne ujęcia wraku statku spoczywającego w bezkresnym krajobrazie Antarktydy - oraz Susan Tuner, która zaprojektowała makietę spodka kosmicznego, widocznego w czołówce i kilku początkowych ujęciach. Muzyką zajął się słynny już wówczas Ennio Morricone. Kompozytor postarał się oddać manierę Carpentera, zwykle samemu komponującego ścieżkę dźwiękową do swoich filmów. W roli głównej wystąpił etatowy aktor i przyjaciel reżysera, Kurt Russel, współpracujący z nim wcześniej na planie „Elvisa” i „Ucieczki z Nowego
Jorku”.
Budżet "Coś", z punktu widzenia twórców, wyniósł astronomiczną sumę 15 mln dolarów, zarabiając w samych Stanach ponad 3 mln w pierwszym weekendzie wyświetlania. Recenzje były zróżnicowane. Część krytyków zarzucała Carpenterowi śmiałe sceny gore oraz zbyt dosłowne ukazanie spopielania żywych ludzi miotaczami ognia. Roger Ebert wytykał twórcom kiepskie postacie i zbyt daleko idącą obrzydliwość. Sprzeciw budziła również nihilistyczna wymowa obrazu – co ciekawe reżyser nie zdecydował się na dołączenie do filmu alternatywnego, łagodniejszego zakończenia, które wcześniej na wszelki wypadek przygotował.
"Coś" jest uznawane za szczytowe osiągnięcie w karierze filmowej Johna Carpentera, który z przerwami tworzy do dnia dzisiejszego. Jak zauważa Piotr Sawicki w swoim leksykonie „Odrażające, brudne złe. 100 filmów gore” żaden z jego następnych filmów, w tym „Książę ciemności” oraz „W paszczy szaleństwa” – kolejne części jego nieformalnej, tzw. apokaliptycznej trylogii - nie osiągnęły równie wysokiego poziomu.
Grzegorz Kłos, serwis film.wp.pl