"Halloween" ery #metoo. Wreszcie ofiara, nie sprawca, na piedestale [RECENZJA]
W jednej ze wczesnych scen nowego "Halloween" nastolatek przekonuje koleżanki, że w dzisiejszych czasach, przy potwornościach dziejących się na świecie, jakiś tam morderca z nożem to żaden "big deal". Twórcy filmu brutalnie uświadomią później chłopakowi, jak bardzo się mylił, nawet jeśli tym razem to rzeczywiście nie Michael Myers jest największą gwiazdą show.
Po czterdziestu latach, siedmiu sequelach (choć jeśli chcemy być drobiazgowi, to w "Halloween III: Sezonie czarownic" Myers pojawia się jedynie w telewizorze w barze) i dwóch rebootach Roba Zombiego, o których lepiej nie pamiętać, franczyza powraca do korzeni. Autorzy najnowszej odsłony z premedytacją ignorują wszystkie wydarzenia po kultowym oryginale Johna Carpentera z 1978 roku, łącznie z twistem z części drugiej, gdy Michael okazywał się bratem swojej nemezis Laurie Strode (Jamie Lee Curtis). Co działo się z obojgiem przez te dekady, całkiem pomysłowo streszcza nam prolog z parą dziennikarzy-amatorów robiących podcast o niesławnej masakrze w Haddonfield w stanie Illinois. A zaraz potem, rzecz jasna w noc przed Halloween, Myers daje dyla z niewoli, by ostatecznie zapolować na Laurie. Ot i cała fabuła. Pozornie.
Martwa seria
W amerykańskim horrorze ostatnich miesięcy daje się zaobserwować cokolwiek fascynujące zjawisko: największe sukcesy odnoszą ludzie związani przez lata głównie z komedią. "Uciekaj!" Jordana Peele’a, "Ciche miejsce" Johna Krasinskiego, a teraz "Halloween" Davida Gordona Greena, który do pisania scenariusza zaprosił m.in. Danny’ego McBride’a, swojego kompana od "Boskiego chilloutu", "Waszej wysokości" czy seriali "Mogło być gorzej" i "Wicedyrektorzy". Co prawda Green już wcześniej dał się poznać jako twórca nieprzewidywalny – debiutował znakomitą dramatyczną "Sztamą" o małomiasteczkowych dzieciakach, potem lawirował z różnym skutkiem między komedią a thrillerem, zaś w zeszłym roku nakręcił "Niezwyciężonego" o ofierze zamachu na maraton w Bostonie – jednak kto mógł przypuszczać, że na swój pierwszy horror w karierze wybierze akurat "rocznicowy" sequel "Halloween". Efekt? Nic lepszego serii, która już dawno zdawała się martwa, nie mogło się trafić.
Niewątpliwie zapunktowała tutaj zdolność reżysera do elastycznego przechodzenia od tonacji serio do żartobliwej. Cykl już wcześniej nie traktował się zbyt poważnie, by wspomnieć choćby comic reliefa LL Cool J-a w "Halloween: 20 lat później" z 1998 roku, ale tym razem chodzi o coś zgoła innego niż komediowe wstawki. Podobnie jak Peele w "Uciekaj!", Green umiejętnie łączy horror i humor w obrębie tych samych scen. W rezultacie otrzymujemy hybrydę klasycznego slashera i meta-komedii w dobrze odmierzonych proporcjach. Żadnego przesadnego śmieszkowania, żadnego burzenia czwartej ściany, to wciąż "Halloween", nie "Krzyk". Stąd też sceny przemocy bywają zaskakująco drastyczne, a Michael znów autentycznie przeraża - jest w tej postaci na powrót jakaś pierwotna, odhumanizowana siła, nie tylko klocowata maszyna do zabijania. Co nie znaczy, że twórcom nie wolno zarazem pobawić się schematami, mrugnąć tu i ówdzie tudzież odwołać do nostalgii fanów.
Sequel pełną gębą
Wyłączając drobne potknięcia, gdy akcja chwilowo gubi rytm, Green świetnie buduje suspens, rozkładając akcenty między nagłe zbliżenia a dalsze plany z wykorzystaniem efektów dźwiękowych, kiedy tylko słyszymy Zło czające się gdzieś w mroku lub dokonujące zbrodni. Operator Michael Simmonds tworzy imponująco anamorficzny obraz, tonący naprzemiennie w jesiennych brązach i stalowych niebieskościach, odwołujący się do oryginalnej ikonografii Deana Cundeya. No i crème de la crème całej operacji – ścieżka dźwiękowa współautorstwa samego Carpentera i jego syna Cody’ego, uwspółcześniająca niezapomniany motyw przewodni, ciekawie podkręcająca tempo, choć też bez przegięć, nie na tyle, by zaraz leciało to na Esce. Słowem, wreszcie sequel pełną gębą, odwołujący się do poprzednika nie tylko historią i bohaterami, ale i wyglądem i klimatem.
Co natomiast różni oba filmy, to naturalnie zeitgeist. W pierwszym "Halloween" Michael Myers robił za bezkompromisowy głos purytańskiej Ameryki, dziesiątkując rozwiązłe i eksperymentujące z używkami nastolatki. Nieprzypadkowo jedyną osobą, która mogła go powstrzymać, okazywała się cnotliwa szara myszka Laurie Strode.
W nowym "Halloween" zamaskowany zabójca nie koncentruje się już (choć i nie pogardzi) na seksownych babysitterkach. Jego ofiarą padają zupełnie przypadkowe osoby: pracownicy stacji benzynowej, gospodynie domowe, a nawet dzieci. Tym samym Zło staje się jeszcze bardziej banalne, a przy tym nieprzewidywalne, mogące nadejść z każdej strony i dotknąć każdego – czasy się zmieniły, pojęcie bezpieczeństwa także, Ameryka po 11 września już nie jest tym samym krajem.
Potwór stworzył potwora
Laurie Strode też już nie jest tamtą dziewczyną. W następstwie wydarzeń sprzed lat wciąż cierpi na zespół stresu pourazowego. Żyje samotnie w leśnej minifortecy otoczonej drutem kolczastym i naszpikowanej kamerami. Ma za sobą dwa nieudane małżeństwa i odebrane prawa rodzicielskie. Zdążyła jednak zmarnować dzieciństwo i zaszczepić paranoję dorosłej dziś córce (Judy Greer), przez co i kontakty z wnuczką (Andi Matichak), jedyną osobą szukającą dla niej usprawiedliwienia, ma utrudnione. "Potwór stworzył potwora", podsumuje ktoś seniorkę Strode i będzie to całkiem trafna diagnoza. Michael spędził w izolacji czterdzieści lat, ale przez cały ten czas Laurie nie przestała "żyć" z nim.
Podobnie jak przeceniany "Nawiedzany dom na wzgórzu" Netfliksa, nowe "Halloween" mówi w istocie – nierzadko otwartym tekstem, bez taniego dramatyzowania i silenia się na głębię – o kolektywnej traumie i długoterminowych efektach przemocy. Właściwie po raz pierwszy seria w takim stopniu skupia się na przeżyciach Laurie. Bo nie oszukujmy się: gwiazdą cyklu zawsze był Michael, podobnie jak "Piątku trzynastego" – Jason, "Koszmaru z ulicy Wiązów" – Freddy, a "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" – Leatherface. To oprawcy każdorazowo zostawali ikonami popkultury, nigdy ofiary.
Teraz Laurie Strode, grana z ujmująco nerwową energią przez Jamie Lee Curtis, bierze odwet nie tylko w swojej sprawie, ale poniekąd także w imieniu tych wszystkich mniej lub bardziej anonimowych dziewczyn, systemowo uprzedmiatawianych w slasherach ku uciesze gawiedzi. Jest aniołem zemsty idealnie wpisującym się w feministyczny nurt czasów #metoo, do tego bodaj pierwszą 60-letnią "final girl" w dziejach horroru, co jeszcze przydaje całości dodatkowego emancypacyjnego smaczku. Końcowa scena, w której trzy pokolenia kobiet Strode stają naprzeciw potwora, który zniszczył ich rodzinę, ma bez mała katartyczny wymiar.