"Irlandczyk": Niczym Tarantino, ale z dodanym scenariuszem [RECENZJA]
Jeżeli zastanawialiście się, czym byłoby "Pewnego razu w Hollywood", gdyby miało fabułę, odpowiedzią jest "Irlandczyk". Martin Scorsese zebrał wszystkich swoich największych wirtuozów, wybrał ulubioną konwencję i stworzył jedną ze swych najlepszych symfonii.
“Irlandczyk” przebył długą drogę - od Roberta De Niro, który w 2004 r. podrzucił Scorsesemu pomysł nakręcenia adaptacji powieści “I Heard You Paint Houses” Charlesa Brandta, aż do światowej premiery na festiwalu filmowym w Nowym Jorku we wrześniu tego roku. Po seansie otwarcia 10. edycji American Film Festival wiemy już, że warto było czekać - Scorsese powrócił nie tylko do sprawdzonego sztafażu kina gangsterskiego, ale i do dawno niewidzianego na ekranie duetu Robert De Niro-Joe Pesci, który mimo upływu lat wciąż doskonale się rozumie.
Zobacz zwiastun:
“Irlandczyk” to, w dużym krócie, historia weterana wojennego Franka Sheerana (De Niro), który na skutek splotu najróżniejszych okoliczności rozpoczyna pracę dla filadelfijskiej mafii w latach 50. Jego sprzymierzeńcami zostają mafioso Russell Bufalino (Pesci) z jednej oraz słynny król związków zawodowych Jimmy Hoffa (powracający do wielkiej formy Al Pacino) z drugiej strony. I właśnie temu rozkrokowi Sheerana pomiędzy działalnością przestępczą a aktywnością w związkach Scorsese poświęca sporo miejsca.
Mając całkowicie wolną rękę - zwłaszcza odnośnie długości gotowego dzieła - twórca “Chłopców z ferajny” mógł z pietyzmem zbudować świat mafijnej Pensylwanii. Użył do tego najrozmaitszych chwytów: retrospekcji, za pomocą których opowiada większą część historii Franka, narracji z offu, często pojawiających się podpisów uzupełniających to, co dzieje się na ekranie. Dzięki zastosowaniu pewnej formalnej różnorodności, Scorsese dopilnował, by niecodzienny metraż - bardziej nadający się na seans na Netfliksie, gdzie film trafi 27 listopada - nie stał się tak dużym wyzwaniem, jak mogłoby się wydawać.
We wstępie wspomniałem najnowsze dzieło Quentina Tarantino i nie było w tym przypadku - zarówno “Pewnego razu w Hollywood”, jak i “Irlandczyk” to filmy o ogromnych ambicjach, zachęcające widza do zanurzenia się w przedstawiony na ekranie świat. Obie te produkcje mogą pochwalić się obfitymi metrażami, ale to film Scorsese oferuje więcej na polu fabularnym - podczas gdy Tarantino stawia głównie na wrażenia, w “Irlandczyku” otrzymujemy postaci z krwi i kości oraz wielowątkową historię, w której znalazło się miejsce i na gangsterkę, i na politykę, i na skomplikowane relacje międzyludzkie.
Bo w filmie Scorsese ważną rolę odgrywa autentyzm - właśnie dlatego w scenariuszu autorstwa Stevena Zailliana dialogi nie są do bólu wygładzone i właśnie dlatego zapewne nie znajdziemy wśród nich cytatów, które przejdą do historii kina. Gdy szalony Jimmy Hoffa, fantastycznie wykreowany przez Ala Pacino, rozpoczyna jedną ze swych tyrad, nie mamy pojęcia, w którą stronę podąży - jest spontaniczny, nieprzewidywalny, a przy tym: wiarygodny.
Podobnie rzecz ma się z Frankiem i innymi bohaterami - codzienne rozmowy członków mafii nie przypominają konwersacji dwóch literatów; ich rytm jest naturalny, a dynamika zmienna. I właśnie ten specyficzny narracyjny luz stanowi jeden z największych walorów “Irlandczyka”.
Doskonale jest widzieć znowu na ekranie Joe Pesciego, który - mimo że czas go nie oszczędzał - wciąż ma w sobie aktorski magnetyzm, pozwalający mu skraść większość scen. Chemia pomiędzy nim a Robertem De Niro, ale i Alem Pacino, który debiutuje u Scorsesego, jest ewidentna.
De Niro zna się doskonale z oboma kolegami po fachu i nie ma żadnych wątpliwości, że panowie perfekcyjnie dogadywali się na planie. Wiele scen, tych dialogowych i tych zupełnie milczących, będzie gratką dla fanów “Kasyna” czy “Gorączki”. Właśnie oni szczególnie odetchną z ulgą - gwiazdorski projekt, który miał sporo problemów na etapie planowania i produkcji, udało się zrealizować z bardzo satysfakcjonującym rezultatem.
To zapewne nie jest najdoskonalsze dzieło Martina Scorsesego - gdzieniegdzie zdarza mu się zafałszować, czasem poszczególne sekcje nie są właściwie zestrojone, innym razem niepotrzebnie szarżuje. Ale nie ulega wątpliwości, że wśród dzieł zebranych tego twórcy jego najnowsza, “irlandzka” symfonia zajmie poczesne miejsce.
"Irlandczyk" pojawi się na Netfliksie 27 listopada. Dla osób chcących jednak wchłonąć najnowsze dzieło Martina Scorsese w sposób bardziej tradycyjny, wybrane kina w Polsce przygotowały niespodziankę. Oprócz seansu na kanapie w domowym zaciszu, będzie go też można zobaczyć na srebrnym ekranie z popcornem w dłoni.