Jacek Braciak: Potrzebowali mikrusa do roli, a mniejszych ode mnie nie było
Spokojny, skromny i nieśmiały. A może ta widoczna pokora to tylko wyuczona gra wizerunkowa? Kinga Burzyńska - dziennikarka TVN wzięła Jacka Braciaka na spytki, by zajrzeć pod aktorską maskę. To, co odkryła zaskoczyło ją samą.
"Szkoła filmowa II" to kontynuacja rozmów z twórcami filmu i największymi polskimi aktorami. Kinga Burzyńska, dziennikarka TVN i autorka książki niemal z detektywistyczną precyzją prześwietla największe ikony kina. Rozmawia o nich w środowisku artystycznym, dociera do wątków z dzieciństwa i pyta o to, o co nie wypada zapytać. Dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B. publikujemy fragmenty rozmowy z Jackiem Braciakiem. Gwiazdą, która słynie z niebywałego poczucia humoru i... "nikczemnych warunków fizycznych".
Kinga Burzyńska: Podobno w dzieciństwie chciał pan być Indianinem?
Jacek Braciak: Nie chciałem, byłem po prostu. I to tak do końca, do ostatka, włącznie z tym, jak byłem ubrany i co robiłem. Z tornistra uszyłem kołczan na strzały, a z tenisówek robiłem mokasyny — odrywałem im gumową podeszwę i wtedy mogłem chodzić na samym płótnie i czuć podłoże tak jak prawdziwi Indianie. Byłem też Michałem Bajorem, byłem Mickeyem Rourkiem i Robertem De Niro, i Jimem Morrisonem. Jako Jim Morrison poszedłem do ślubu, czyli pijany, w skórzanej kurtce i z długimi włosami.
Skoro o stroju mowa… To prawda, że buty, w kontekście aktorskim, są dla pana wyjątkowo ważne?
Nie wiem, czy wyjątkowo, ale tak, są ważne. Do dziś, czy to w filmie, czy gdzie indziej, grywam najczęściej w swoich butach.
Dlaczego?
Bo są moje, no.
Czy to znaczy, że postać, w którą się pan wciela, jest również Jackiem Braciakiem?
Tak, tak jest w istocie. Kiedy mnie ubiorą inaczej, niż zwykłem chadzać — poza butami oczywiście — dadzą jakiś tekst i przykleją tupet na głowę, to to wciąż jest Jacek Braciak, tylko w innych okolicznościach. Wszyscy się zmieniamy, nie ma człowieka, który zawsze jest taki sam, wszystko zależy od okoliczności. Tu zachodzi jeszcze okoliczność dodatkowa, mianowicie taka, że ktoś mnie rejestruje i potem pokazuje, a ludzie za to płacą, nie wiedzieć czemu.
Kiedy w pana głowie po raz pierwszy pojawiła się myśl, żeby zostać aktorem?
Myślę, że całe nieszczęście zaczęło się od mojego dziadka, który nauczył mnie czytać. Owszem, grałem w piłkę z kolegami, bawiliśmy się w czterech pancernych i psa w starym śmietniku, ale pamiętam też z tego okresu takie chwile, kiedy byłem zupełnie sam i sam sobie wystarczałem. Byłem wtedy tym Indianinem, kowbojem… I chyba to mi nasunęło pomysł, że od tego życia, które nie za bardzo mi się podobało — bo wtedy nie umiałem jeszcze docenić przestrzeni Rzekcina, wolności Rzekcina, tej natury, to przyszło dopiero wiele lat później — ucieknę. Że jak będę jakąś postacią, będę kimś innym, będę miał nie swoje życie, to będzie fajniejsze. Poza tym były oczywiście jeszcze takie bonusy, że aktorstwo to są pieniądze, kobiety i sława, ale o tym dowiedziałem się dużo później. To zresztą pobocza sportu, są rzeczy dla mnie istotniejsze.
To, że zdecydował się pan zdawać do szkoły teatralnej, zawdzięcza pan swojej nauczycielce z technikum.
Tak, pani Zofii Zielińskiej, polonistce.
To ona przygotowywała pana do wszystkich tych konkursów recytatorskich, które wygrywał pan w cuglach?
Nie, właściwie nikt mnie nie przygotowywał, na pierwszy konkurs pojechałem ot, tak sobie. Okazało się, że przeszedłem do następnego etapu i wówczas zaopiekował się mną — w tym sensie, że coś tam próbował poprawiać — Andrzej Kietliński, aktor z gorzowskiego Teatru im. Juliusza Osterwy. Potem przez chwilę moim mentorem był świętej pamięci Wojciech Deneka z tegoż teatru, doskonały aktor.
Kiedy jako absolwent Technikum Mechanizacji Rolnictwa w Strzelcach Krajeńskich pojawił się pan na egzaminach w szkole teatralnej, wszyscy uznali pana za faworyta. Podobno do zdawania na warszawską PWST namówił pana sam Jan Englert?
Tak. Początkowo upierałem się, że chcę zdawać do Wrocławia, bo tam miałem bliżej. Dla mnie to było bez różnicy, te szkoły wydawały mi się takie same. Ale Jan Englert zasugerował, żebym jednak zdawał tutaj. To było na obozie przygotowawczym w Miedzeszynie pod Warszawą. Istniała kiedyś taka organizacja jak ZMW, Związek Młodzieży Wiejskiej. Organizowali dwutygodniowe obozy dające młodzieży ze wsi i z małych miasteczek szansę przygotowania się do szkoły teatralnej. Po jakimś konkursie recytatorskim ktoś do mnie podszedł i zaproponował, żebym się na taki obóz wybrał. Pojechałem, nie spodziewając się, że spotkam tam profesorów ze szkoły teatralnej. Wszystkie te sławy — Ryszarda Hanin, Andrzej Łapicki, Mirosław Konarowski, Mariusz Benoit — przyjeżdżały, żeby robić z nami zajęcia i różne rzeczy nam tłumaczyć. Pomyślałem sobie, że skoro w Warszawie jest szansa, żeby się spotkać z takimi ludźmi, no to rzeczywiście trzeba tam zdawać. I zdałem.
Rozmawiałam z pana kolegą z roku, Grzegorzem Damięckim — pamięta pana z egzaminów i mówi, że zazdrościł panu determinacji i pewności siebie, przekonania, że na pewno się pan dostanie.
To nie była pewność, to była brawura, pycha, bezczelność. Same najgorsze cechy. Po latach rozmawiałem o tych egzaminach z moim przyjacielem z roku. Ja siebie zapamiętałem jako skromnego chłopca z Rzekcina, gdzie jest dwanaście domów, w koszuli dziadka i tak dalej. On mówi: "Stary, nic podobnego, ty latałeś po korytarzu szkoły teatralnej obnażony od pasa w górę i coś wykrzykiwałeś”.
A jaki był pan potem na studiach, kiedy już się pan dostał?
Tak samo okropny.
Czego się pan spodziewał po szkole teatralnej?
Nie byłem w żaden sposób przygotowany na tę szkołę — mam na myśli nastawienie psychiczne — w związku z czym nie miałem też oczekiwań. Wszystko tam dla mnie było nowe, zaskakujące…
Lepsze?
Różnie z tym bywało. W szkole dano mi odczuć, że jestem ze wsi.
Naprawdę? W jaki sposób?
Dziwiono się na przykład, że nie znam żadnych piosenek legionowych. Nie znałem piosenek legionowych, bo myśmy się na wsi piosenkami legionowymi nie zajmowali. Z Rzekcina wyniosłem też bezpośredniość, więc kiedy w różnych sytuacjach pytano mnie, co sądzę na jakiś temat, to waliłem prawdę prosto z mostu. Okazało się, że tak nie należy robić, to jest niekulturalne. Znaleźliśmy kiedyś z kolegami notes pani profesor od umuzykalnienia i tam były takie adnotacje o studentach: "Zadura — bardzo utalentowany muzycznie, gra na klarnecie”, "Wituch — szalone poczucie rytmu”, "Braciak — bezczelny chuligan, łobuz”. Mnie to bardzo dotknęło, zaczęły się we mnie rodzić ogromne kompleksy i poczucie gorszości w stosunku do tego wielkiego świata, kolegów z profesorskich rodzin i tak dalej.
A jednak to pan od razu po szkole teatralnej dostał angaż — i to w warszawskim Teatrze Powszechnym. Jak pan tam trafił?
Potrzebowali mikrusa do roli syna Ewy Dałkowskiej w Klubie Pickwicka, a mniejszych ode mnie nie było. Tak trafiłem do Powszechnego, najpierw gościnnie. To był wówczas — obok Współczesnego i Ateneum — jeden z lepszych teatrów w Warszawie. Przez lata zagrałem tam wiele różnych ról w bardzo zróżnicowanym repertuarze, ten teatr nie wsadził mnie w żadną szufladkę.
(...)
A walczył pan kiedykolwiek o rolę?
Nie.
Ponoć na początku drogi zawodowej miał pan moment zwątpienia i chciał rzucić aktorstwo.
Rzuciłem na tydzień. Byłem wówczas pierwszy sezon na angażu, pojechałem do Krakowa i następnego dnia zatelefonowałem do pani Zosi Błońskiej z sekretariatu, że nie przyjadę na przedstawienie. Ona mnie gorąco namawiała, powiedziała: "Zaraz dam słuchawkę dyrektorowi”. Ja mówię: "Nie, pani Zosiu, nie może pani dać słuchawki dyrektorowi, bo jak pani da, to on mnie przekona, a ja chcę spalić za sobą wszystkie mosty”.
Dlaczego chciał pan rzucić teatr?
Myślę, że nie bez znaczenia był mój ówczesny hulaszczy tryb życia i zawirowania z nim związane. Po drugie niedostatki finansowe, po trzecie mieszkałem w jakimś okropnym, wynajętym pokoju na Ursynowie i właścicielka mieszkania nachodziła mnie po nocy w podomce, proponując coś do zjedzenia… byłem potwornie zaszczuty, miałem wszystkiego dosyć. Ale po sześciu dniach z gilem do pasa zadzwoniłem do Władysława Kowalskiego, błagając, żeby pozwolili mi wrócić. Pozwolili.
Sześć dni wystarczyło, żeby zmienić zdanie?
Wystarczyło. Jak się pojawiła perspektywa, że nie będę w życiu robił tego, co — jak się okazało — jednak lubię bardzo… — no to nie, to jakaś pustka, czarny tunel.
Więc posypał pan głowę popiołem. W zawodzie aktora bardziej przydatna jest pokora czy raczej bezczelność i arogancja?
Są tu dwie sfery, jak sądzę. Jedna stricte zawodowa: w momencie kiedy włącza się czerwone światełko albo kurtyna idzie w górę, wskazana jest pewność siebie — nie bezczelność i brawura, tylko przekonanie, że to, co robię, jest właściwe. Zaznaczam: nie najlepsze, właściwe. Że zrobiłem wszystko, co mogłem. Rzetelnie. Natomiast poza pracą… jacy ludzie są, każdy widzi.
Od razu po szkole zaczął pan pracę w teatrze, ale niemal równie szybko trafił pan do filmu. W 1993 roku zagrał pan Oskara w Uprowadzeniu Agaty. Ma pan jakieś wspomnienia z planu?
Owszem, pamiętam, że mało się nie pobiłem z Markiem Piwowskim, bo twierdził, że chcę mu uwieść narzeczoną. To nie była prawda.
A czy jest prawdą, że na planie chciał pan trochę za dużo? Że na przykład sam chciał pan decydować o tym, jak ta rola ma wyglądać, i nie słuchał reżysera?
Nie, to są jakieś pomówienia. Raz wprawdzie zacząłem strasznie krzyczeć, bo wymyśliłem sobie, że moja postać będzie ryczała na pana Stuhra, ale szybko mnie spacyfikowali. Powiedzieli, że to niepotrzebne. Ale ja w ogóle, z powodu tych kompleksów, o których mówiłem wcześniej, miałem tendencje do szarżowania, czasami rzeczywiście dawałem do pieca. Chciałem tak docisnąć, żeby nikt mnie nie przeoczył na ekranie. Z miernym skutkiem zresztą. Moje nikczemne warunki też nie pomagały.
To znaczy?
No, koń jaki jest, każdy widzi…
Ja bym nie powiedziała, że pana warunki są nikczemne, polemizowałabym.
To szalenie miło z pani strony, ale w tym zaścianku, jakim ciągle jesteśmy, Braciak nie może zagrać, dajmy na to, oficera AK. Dlaczego? Bo jest za mały. Poza Polską porzucono tę — pożal się Boże — klasyfikację estetyczną jakieś pięćdziesiąt lat temu, mniej więcej wtedy, kiedy Dustin Hoffman grał "Absolwenta". U nas ona nadal pokutuje. Chociaż wydaje mi się, że sam mam to już za sobą.
Dzięki czemu? Albo komu? Kto pierwszy powiedział, że jednak się pan nadaje?
Piotr Trzaskalski, reżyser Ediego. Kiedyśmy się spotkali na planie tegoż filmu, wziął mnie na bok, powiedział, że jestem świetny i żebym się siebie nie wstydził, że wszystko, co potrzebne, jest we mnie. On mnie ośmielił do tego, żeby się z kamerą zaprzyjaźnić, żeby tak nie dąć, nauczył, że czasami mniej znaczy więcej.
I stworzył pan w Edim przepięknego Jureczka. Ta rola w 2003 roku przyniosła panu nagrodę w Gdyni i Orła za drugoplanową rolę męską. Jak się buduje taką postać?
Nie wiem, ja jestem leniem, nie przykładam się za bardzo. To przychodzi instynktowne — nakładają mi sweter, tłuszczą włosy, zaczynam się jąkać, ale wciąż jestem Jackiem Braciakiem. Ktoś mnie kiedyś zapytał: "Czy pan specjalnie obserwował takich ludzi jak Edi, Jureczek?”. Jak się mieszka w tym kraju, to się takich ludzi widuje na co dzień, nie trzeba specjalnych obserwacji, wystarczy wyjść na ulicę albo do magla. Więc to nie jest kwestia jakiegoś owianego legendą amerykańskiego procesu. Nie bardzo lubię przydawać temu, co robię, metafizyki, dorabiać ideologii. Zdejmij marynarkę i pokaż, co potrafisz, nie ma co o tym opowiadać. Gdyby angażować aktorów na podstawie ich opowieści, Boże mój, jakież to byłyby pomyłki.
O autorce:
Dziennikarka telewizyjna, producentka, konferansjer. Od dziesięciu lat związana z telewizją TVN. Prezenterka i reporterka "Dzień Dobry TVN”. Autorka oraz prowadząca program "Szkoła filmowa” w TVN Fabuła.