Jan Komasa o "Bożym Ciele": Wiem, jak rodzinna trauma potrafi ludzi podzielić
Gdy rozmawialiśmy z Janem Komasą o "Bożym ciele", jego film był objawieniem na Festiwalu w Gdyni. Teraz obraz powalczy o najważniejszą nagrodę filmową. Z tej okazji przypominamy rozmowę z reżyserem.
Magda Drozdek, Wirtualna Polska: Nie spodziewałam się, że w "Bożym Ciele" będą momenty, przy których ludzie będą się śmiać. To nie jest tylko historia o chłopaku, który udaje księdza.
Jan Komasa: Tu są właściwie dwa filmy w jednym. Jeden jest o udawaniu księdza i poszukiwaniu swojej tożsamości. Gdy główny bohater zaczyna być księdzem, zaczyna się drugi film. To mogłaby być historia tylko o młodym kleryku, który przyjeżdża na zastępstwo do rozwalonego emocjonalnie miasteczka, straumatyzowanego, nieumiejącego się pogodzić z wydarzeniem z niedalekiej przeszłości. I ta historia też tworzyłaby bardzo ciekawy film. Tu obie są połączone.
Daniel [w tej roli Bartosz Bielenia – przyp. red.] jest odrzucony przez społeczeństwo za to, co zrobił i za to, skąd pochodzi. Można się domyślić, że nie pochodzi z inteligenckiej, kochającej rodziny. Gdy opuszcza poprawczak, nie kieruje się do rodziny. Jest wyraźny sygnał, że on nikogo nie ma. I ten wyrzutek znajduje społeczność, która również czuje się odtrącona od głównego obiegu społecznego.
Odtrącony spotyka odtrąconych…
Daniel ma w sobie taki radar, przez który trafia na podobnych do niego w pewien sposób ludzi. Z perspektywy głównego bohatera ten film jest o pojednaniu. O tym, że podziały w społeczeństwie – nie tylko w Polsce – tylko je mordują. Dla mnie to przede wszystkim film o odrzuceniu i leczeniu tego odrzucenia. Pokazuje, jak trudno wyciągnąć rękę do drugiego człowieka. Ale "Boże Ciało" to też film o tym, jak łatwo z ludzi zrobić czarne owce.
Danielowi, jako fałszywemu księdzu, udaje się dotrzeć do ludzi sprawniej, niż powinien to zrobić ten prawdziwy ksiądz. Mieszkańcy wioski przeżyli wielką tragedię przed przyjazdem Daniela. I wydaje się, że wiara jest taką ich jedyną kotwicą, której mogą się trzymać i jakoś funkcjonować, tak to widzisz?
Religia ułatwia im życie, trochę upraszcza. "Boże Ciało" pokazuje ludzi zakleszczonych w pułapce własnej wiary. Mamy Lidię, zagraną przez Aleksandrę Konieczną. To jest postać fanatyczki, która praktycznie się nie zmienia przez ten film. Ten fanatyzm religijny rośnie w niej. Lidia uosabia kluczowe trzymanie się znanych schematów i traumy. To daje jej władzę.
Dla nas dużą inspiracją było to, co stało się po katastrofie smoleńskiej. Widzieliśmy, jak ludzie podzielili społeczeństwo na dwa albo i więcej obozów. Katastrofa pokazała też, jak niektórzy ludzie potrafią własną traumę po utracie bliskich zmienić w narzędzie zamykania usta innym osobom, którzy też stracili członków rodziny. Okazało się, że ofiary nie są równe wobec siebie. Tak jak w filmie – nie wszyscy zasługują na to, by o nich mówić i pokazać zdjęcie na tablicy pamiątkowej.
W twoim filmie jest wdowa, której ktoś po śmierci męża namalował na ścianie domu "ty k…wo". W Polsce mieliśmy dyskusję o kobietach, których nazywano "smoleńskimi wdowami", które mówiły, by nie robić z nich ofiar po raz drugi.
To dotyczy każdej traumy. Nie ma wielu takich historii w kinie. Często filmy skupiają się np. na samym wypadku. Mogę sobie wyobrazić film, w którym pokazujemy, jak młodzi się bawią, dochodzi do wypadku, cała sekwencja zdarzeń, potem wszyscy płaczą… Ja też takie filmy robiłem. A w "Bożym ciele" jest na odwrót. Zaczynamy historię tam, gdzie normalnie twórcy by już kończyli. Sam z doświadczenia wiem, jak rodzinna trauma potrafili ludzi podzielić. Zaczynają toczyć wojnę z całym światem.
Lidia uważa, że od wypadku zaczęło się całe zło. Córka Lidii, Marta [gra ją Eliza Rycembel – przyp. red.], mówi, że zło było w tym społeczeństwie od zawsze. To samo stało się po katastrofie w Smoleńsku. Ale nie tylko. Była taka sprawa z Tryńczy, zginęło 5 osób. Ich samochód dachował, a potem wpadł do rzeki. Tam też rodziny nie zgodziły się na wspólny pogrzeb. Każda próbowała robić to na własną rękę. Wszyscy zaczęli się obwiniać: "ten prowadził", "ta je tam zawlekła", "ta kupowała alkohol" itd. Szczegółów nie znam, ale dla filmowca to niezwykły materiał emocjonalny.
Myślałeś wcześniej o zrobieniu filmu o wierze czy to ta prawdziwa historia fałszywego księdza zainspirowała cię do nakręcenia "Bożego ciała"?
Film powstał głównie dzięki temu, że Krzysztof Rak trafił na reportaż w "Dużym Formacie" – napisany przez Mateusza Pacewicza, wtedy jeszcze dziennikarza. Mateusz zaczął sprawdzać temat cywilów podających się za księży, gdy miał 18 lat. Fascynowało go to. Nad tym tematem pracował w sumie 8 lat. Krzysiek Rak namówił Mateusza do napisania scenariusza. I wysłali go do mnie. Odesłałem im swoje poprawki. Byłem przekonany, że to będzie "goodbye letter", bo tych poprawek było wiele.
Nie znałem wtedy osobiście Mateusza. Byłem przekonany, że jest starszy. Zacząłem go pouczać, że młodzi dziś tak nie mówią, że więcej ćpają. Pisałem mu nawet o narkotykach, jakie teraz się bierze i jakiej muzy się słucha. Mateusz przyjął wszystkie uwagi. Powstała druga wersja. Wtedy zaczęliśmy pracować nad symboliką. Bo mi już wtedy ten temat kojarzył się ze Smoleńskiem, ale też osobistymi, rodzinnymi przeżyciami.
Poznałeś szczegóły tej prawdziwej historii, tego chłopaka?
Nie chciałem. Scenariusz wystarczał. W oryginalnej historii mieliśmy tylko o chłopaku, który w małym miasteczku podawał się za księdza. Wykorzystał chorobę proboszcza, żeby go zastąpić. To mamy w "Bożym ciele", ale dochodzi jeszcze kwestia wypadku i historii poprawczaka.
Czy dla ciebie wskazanie "Bożego ciała"” jako polskiego kandydata do Oscara było zaskoczeniem? Czy jest tak, że to rzeczywiście "otwiera drzwi do kariery" czy to tylko mrzonka?
Wiesz, na zawsze zapisujesz się w historii jako "polski kandydat do Oscara". To jest wielkie wyróżnienie. Tyle że znalezienie się na oscarowej short liście jest często nieosiągalne i ja o tym pamiętam. Ilość pieniędzy, jakie trzeba wydać na oscarową promocję, jest horrendalna. Mamy te pieniądze, jedziemy do Stanów, a ja zrobię wszystko, żeby "Boże ciało" wypromować.
Pieniądze planujemy wydać na wynajęcie firmy PR. Jest tak, że duża część członków Akademii jest wiekowa. Dotarcie do nich nie jest łatwe. Część z nich jest w domach starości. Trzeba umieć dotrzeć do członków Akademii, bo oni sami z siebie nie są w stanie obejrzeć wszystkich filmów. Wszystko opiera się na dobrej promocji i pieniądzach.
Nie boisz się, że odbiór "Bożego ciała" będzie uproszczony i pojawią się teksty: "Komasa uderza w katolików"?
W moim odczuciu ten film nie uderza w katolików, nie jest antychrześcijański. Starałem się zachować balans, by nie przechylać się w żadną ze stron. Mieliśmy ciekawą sytuację w Toronto. Do Mateusza podeszła Amerykanka, która powiedziała, że bardzo dziękuje za film, który wreszcie w dobrym świetle pokazuje, czym jest prawdziwy Kościół. Po tych wszystkich oczerniających go produkcjach. Zaraz po niej podszedł Polak, który mieszka w Kanadzie na stałe. Powiedział, że dziękuje za ten film, bo tak wspaniale godzi w Kościół i wreszcie pokazuje grzechy Kościoła. Każdy w tym filmie zobaczy to, co chce. Bo tak też jest w rzeczywistości.
To ciekawe, że chłopak z poprawczaka, z mroczną przeszłością, sprawił, że dostrzeżono tę lepszą stronę Kościoła.
Kłamca jest bardziej prawdziwy niż ludzie, którzy od lat służą Bogu. Morderca wie więcej o życiu niż ktokolwiek inny. Człowiek, który złamał wszystkie 10 przykazań, rozmawia w konfesjonale o grzechach innych ludzi, które są zdecydowanie mniejszego kalibru niż to, co on zrobił w swoim życiu. I paradoksalnie tylko jemu udaje się pomóc temu społeczeństwu.