Joaquin Phoenix: jeden z najbardziej nieprzewidywalnych aktorów Hollywood. Życie mocno go doświadczyło
Dziki, instynktowny i nieprzewidywalny - mówią reżyserzy, którzy mają okazję pracować z Joaquinem Phoenixem. Wystarczy mu chwila, żeby widza mieć w garści. Nie ma wątpliwości - to on musiał zostać nowym Jokerem.
Gdy światło dzienne ujrzała wieść, że Joaquin Phoenix został nowym Jokerem, jednym z największych komiksowych antagonistów, fani nie kryli podekscytowania. Podskórnie poczuli, że będzie to kreacja na miarę perfekcyjnie skrojonej, rozbuchanej roli Jacka Nicholsona i balansującej na granicy szaleństwa Heatha Ledgera. Zwiastun filmu, który pojawił się w sieci, dowodzi, że się nie mylili. Joker o charakterystycznym, zimnym spojrzeniu, szalony, dziki, jest jednocześnie złamany, wewnętrznie skonfliktowany. Taki, który jednocześnie fascynuje i przyprawia o dreszcze. Taki, którego był w stanie wykreować tylko Phoenix.
Joaquin wychowywał się w utalentowanej artystycznie hippisowskiej rodzinie z czworgiem rodzeństwa: bratem Riverem i trzema siostrami: Rain, Liberty i Summer. Jego rodzice, Arlyn Dunetz i John Lee Bottom, przez lata byli związani z ruchem religijnym Children of God – Dzieci Boga (dziś The Family International - Rodzina) i jeździli z dziećmi po USA i Ameryce Południowej. W 1978 r. postanowili odejść z sekty i osiedlić się na stałe w Los Angeles. Wtedy też zmienili nazwisko na Phoenix, które na cześć ptaka odradzającego się z popiołów, symbolizowało nowy początek.
Przedwcześnie stracił brata
Joaquin zaczął występować bardzo młodo (już jako dziesięciolatek w produkcjach telewizyjnych), ale początkowo to talentem jego brata zachwycił się świat. River był na drodze do wielkiej kariery i pierwszy sukces odniósł już w wieku 18 lat. Był nominowany do Oscara za rolę w "Straconych latach" Sidneya Lumeta. Zachwycił później w "Moje własne Idaho" Gusa Van Santa. Niestety, nie dane mu było kontynuować obiecującej kariery. River zmarł 31 października 1993 r. w wieku zaledwie 23 lat w wyniku przedawkowania narkotyków w klubie swojego przyjaciela Johnny’ego Deppa „The Viper Room”. Nagranie, na którym zrozpaczony wówczas Joaquin dzwoni pod 911, szukając pomocy, wyciekło do mediów. Młody aktor nie mógł się pogodzić ze śmiercią brata. Na kilkanaście miesięcy wycofał się z publicznego i zawodowego życia.
- River był wyjątkowo delikatnym człowiekiem. Brał narkotyki, bo nie radził sobie ze swoją wrażliwością. By nikogo nie krzywdzić, został weganinem. Po jego śmierci ja i moje rodzeństwo: Raina, Liberty i Summer, musieliśmy sobie jakoś z tym poradzić. Nie zawsze mi się to udawało – mówił w po latach w wywiadach.
Nie zależy mu na nagrodach
Do grania wrócił w 1995 r. i był to głośny powrót dzięki roli Jimmy'ego Emmeta w filmie "Za wszelką cenę". Szybko udowodnił, że jest jednym z najzdolniejszych aktorów swojego pokolenia. W 2000 r. otrzymał pierwszą nominację do Oscara za rolę drugoplanową Kommodusa w "Gladiatorze" Ridleya Scotta. Pięć lat później akademia nominowała go za rolę legendy country, Johnny'ego Casha w biograficznym filmie "Walk the line" ("Spacer po linie"). Do tej roli, za którą dostał Złoty Glob, miał go wybrać sam Cash. Phoenix podszedł do wyzwania ambitnie: nie dość, że brawurowo zagrał muzyka, to sam śpiewał wszystkie piosenki i na potrzeby filmu nauczył się grać na gitarze.
Okres zdobiony sukcesem paradoksalnie wspomina najgorzej. Phoenix nigdy nie grał dla nagród. Od poklasku od zawsze bardziej zależało mu na rozwoju pasji i pogoni za uczuciem ekscytacji, jakie towarzyszyło mu u początków kariery. Od pławienia w sławie wolał twarde stąpanie po ziemi. To zapewniło mu szereg ról, nie zawsze pierwszoplanowych, ale takich, którymi zapadał w pamięć już po kilku minutach.
Starannie dobiera role
Nigdy nie dał się zaszufladkować. W 2008 r. postanowił zrobić coś, czego środowisko się nie spodziewało. Oznajmił, że kończy z aktorstwem i chce od tej pory poświęcić się muzyce i rozwijać karierę rapera. Na dowód tego sprzedał swój dom w Hollywood i przeniósł na wieś. Szybko okazało się to mistyfikacją, w którą zręcznie zagrał z mediami do spółki z Caseyem Affleckiem, tworząc dokument "Jestem jaki jestem". Miał w nim pokazać swoją niepokorną naturę, rzucając nawet w filmie, że "znudziła go rola Joaquina".
Film wzbudził mieszane reakcje. Eksperyment, który przyrównywano nawet do "The Truman Show", nie zrobił najwidoczniej takiego wrażenia, jakiego oczekiwali artyści. Wrażenie robiły za to coraz to bardziej różnorodne role Phoenixa. Bo tych intrygujących nigdy mu nie brakowało. Czy były to role w klimatycznych thrillerach M. Nighta Shyamalana ("Znaki", "Osada"), produkcjach z romantycznym sznytem, jak "Ona" Spike'a Jonze'a czy "Nieracjonalny mężczyzna" Woody'ego Allena, a w końcu straumatyzowanego weterana wojennego w "Nigdy cię tu nie było" Lynne Ramsay, Phoenix przyciąga przed ekrany jak magnes. Żyje i pracuje na własnychn warunkach. Gdy sam nie staje przed kamerą, reżyseruje dokumenty czy krótkie formy. I udziela się jako społecznik w bliskich mu organizacjach, jak Amnesty International czy PETA.
- Nie ma drugiej takiej osoby, jak on – mówił " The Independent" reżyser Garth Davis pracujący z aktorem na planie "Marii Magdaleny", w której 44-letni dziś Phoenix grał Jezusa. – Jest w nim jakaś wrażliwość, ale też skupienie i uznanie dla tego, co robią inni. Jest w nim szacunek dla aktorstwa, a przynajmniej tak to właśnie odbierasz – podsumował reżyser.