"Kamerdyner". Historia Kaszub pisana z rozmachem. Przykrył to, co najważniejsze [Festiwal w Gdyni]
Film, z którym wiązano wiele oczekiwań. "Kaszubska epopeja" pokazująca historię, po którą jeszcze nikt nie sięgnął. "Kamerdyner" mógł być perfekcyjny. Ale nie jest.
Zachwycające zdjęcia. To pierwszy komentarz, który ciśnie się na usta zaledwie po kilku minutach "Kamerdynera". Łukasz Gutt – autor zdjęć do filmu – zasługuje na nagrodę. I to nie jedną. Reżyser Filip Bajon zaczyna swój film z wysokiego C. Od razu widać, że te hasła reklamowe o "jedynej takiej kaszubskiej epopei" nie wzięły się znikąd. Bajon ma rozmach, który szanujemy nie od dziś. Podobnie to, jak nieśpiesznie wprowadza widzów w świat swoich bohaterów. Tak różnych od siebie i tak skomplikowanych.
Opowieść "Kamerdynera" zaczyna się w 1900 roku. Prusy Zachodnie, Kaszuby. Przy dźwiękach krzyku matki i w ubroczonym litrami krwi łóżku rodzi się Mateusz (Sebastian Fabijański). Już wiadomo, że łatwego życia nie będzie miał. Matka pochodziła ze wsi, on trafia do pałacu arystokratki Gerdy von Krauss (Anna Radwan)
i jej męża Hermanna (Adam Woronowicz)
. Gerda robi wszystko, by Mati był traktowany na równi z przyrodnim rodzeństwem. Karkołomne zadanie, patrząc na to, jak traktowany jest przez Hermanna. Razem z nim wychowuje się w pałacu Marita (w tej roli Marianna Zydek) i Kurt (Marcel Sabat)
. Między Mateuszem a Maritą rodzi się uczucie. Można się łatwo domyśleć, co o tym związku myśli ich otoczenie.
To zdecydowanie największy minus całej historii. Trudno stwierdzić, dokąd właściwie zmierza ich relacja. Wątek miłości Mateusza i Marity rozmywa to, co najważniejsze w "Kamerdynerze". Stęsknione spojrzenia, skradzione chwile na krótkie spotkania, listy pisane w tęsknocie. Jest nawet scena, w której Mateusz jakby wyobraża sobie swoją miłość, gdy ta przebywa w Berlinie, gdzie odesłali ją rodzice, wierząc, że rozłąka zmieni jej uczucia. Melodramat jak się patrzy. W dodatku przypomina nam serialowe produkcje TVP. A nie o to tu chodzi. Przynajmniej w założeniu.
"Kamerdyner" najmocniejszy jest w tych scenach, gdzie praktycznie nie ma historii Mateusza. Sercem filmu jest opowieść o skomplikowanych relacjach polsko-kaszubsko-niemieckich. Bajon mistrzowsko wyjaśnia, jak wyglądało życie w tym tyglu różnych wpływów politycznych i społeczno-gospodarczych. Najjaśniejszym, najbardziej wyrazistym bohaterem historii jest Bazyli Miotke, grany przed doskonałego w tej roli Janusza Gajosa. Bazyli jest ojcem chrzestnym Mateusza, a zarazem "królem Kaszub" – jak nazywają go sąsiedzi. To patriota, który robi wiele, by Kaszuby miały swoje miejsce na mapie Polski. A to ma swoje konsekwencje. Filmowa historia rok po roku robi się coraz bardziej skomplikowana, by skończyć się okrucieństwem. Scena finałowa to majstersztyk. Z obawy przed spojlerami nie powiemy nic więcej. Dotrwajcie. Warto.
Filip Bajon dał sobie wycisk. Dźwignął ciężar, który momentami chwieje mu się na barkach. Zachwyca pięknymi kadrami niczym z obrazów mistrzów epoki. Prowadzi aktorów przez historię jak może. Ale za dużo w "Kamerdynerze" jest wątków. Nie wiadomo dokładnie, po co wprowadzona jest urywana opowieść o Mateuszu i Maricie. Nie wiadomo, czyje tak naprawdę losy obserwujemy. Bo na pewno nie Mateusza. Zresztą sam Sebastian Fabijański nie pokazał za wiele. Przykryty jest przez Janusza Gajosa, świetnego Adama Woronowicza czy Annę Radwan, od której wręcz bije ciepło. Rola Fabijańskiego ogranicza się do bycia.
Bajon daje wycisk też nam, widzom. I mimo wielu minusów (część bohaterów przez 40 lat w ogóle się nie starzeje, taki szczegół), film warto zobaczyć. Jest tylko jeden argument: historia Kaszubów. Eksperci już zdążyli pochwalić twórców za wierne odtworzenie tego, co działo się na ich ziemiach w czasie przed wojną i w trakcie. Wstrząsające. Może choćby dlatego "Kamerdynera" widzowie zapamiętają na dłużej.
6/10
Zobacz też: Olbrychski boi się sytuacji politycznej w Polsce. "Młode pokolenie głosuje na system bolszewicki"