Luciano Pavarotti. Wielki śpiewak zwyczajnych ludzi
Romansował na potęgę, jadł za trzech, a każde wyjście na scenę przyprawiało go o potworną tremę. Równocześnie to on, Luciano Pavarotti, sprawił, że wielu ludzi pokochało operę. Przybędzie ich zapewne po "Pavarottim", który 2 sierpnia wchodzi do kin.
Można nie odróżniać libretta od belcanto, ale każdy z zamkniętymi oczami opisze Luciano Pavarottiego.
Jowialny brodacz z nadwagą w stroju wieczorowym stoi na scenie z rozpostartymi ramionami. W ręku trzyma białą lnianą chusteczkę. Swój znak rozpoznawczy. Skąd się wzięła?
Wszystko zaczęło się w 1967 r., kiedy jego menedżerem został Herbet Breslin.
To on był autorem kilku pomysłów, które sprawiły, że Luciano "trafił pod strzechy".
Oczywiście Pavarotti był już wtedy bardzo sławny, ale przede wszystkim w środowisku operowym.
Breslin zobaczył w Pavarottim olbrzymi potencjał. Wystarczyło, aby pokazać jego talent ludziom niechodzącym do Metropolitan czy La Scali.
Tak narodził się pomysł na masowe recitale. Jednym z pierwszych był koncert w Missouri w 1973 r. Był jednak problem - wizja stania samotnie na scenie, w dodatku bez makijażu i kostiumu, za którymi zwykle się chował, paraliżowała Luciano.
- Boże, co ja mam zrobić z rękami? - wspominał po latach.
Właśnie wtedy Breslin wpadł na pomysł z chusteczką.
- Jeśli tego nie lubisz, nie rób tego - powiedział.
W odpowiedzi usłyszał od Pavarottiego: - Nie lubię tego. Ja to uwielbiam.
Chleb i długi
Luciano Pavarotti miał trzy wielkie namiętności, które towarzyszyły mu przez całe życie.
Pierwszą, oczywiście, był śpiew. Miłość do opery zaszczepił mu ojciec. Tenor, na co dzień skromny piekarz z Modeny.
To u jego boku młody Luciano, jeszcze bez charakterystycznego brzucha, stawiał pierwsze kroki na scenie.
To również ojciec nakłaniał syna, aby został nauczycielem, bo "ze śpiewu nie ma pieniędzy". Dobrze wiedział, co mówi. Przez pierwsze lata kariery Luciano spłacał jego długi.
Kuchnia w walizce
Po drugie: jedzenie.
- Luciano lubił chodzić do hotelowych bufetów. Braliśmy po dwie, trzy dokładki i paśliśmy się amerykańskim jedzeniem - wspomina jeden z towarzyszących mu muzyków.
Pavarotti szczególnie ukochał sobie, co też nie dziwi, makaron.
- Przychodził do nas na obiad i chciał sam gotować – opowiada Joseph Volpe.
Mistrz nigdy nie ukrywał miłości do kuchni. Śmiał się ze swojej słabości i nie robił tajemnicy, że w trasy zabiera kuchenkę i gotuje w hotelu.
- Uwielbiał jedzenie z Modeny. Gdy był na tournée w USA, często dzwonił do mnie i mówił: "Jutro przywieź mi dwa kg tortellini, 5 kg parmezanu, dwie prosciutto. Zapełniałem całą walizkę tym jedzeniem - opowiada flecista Andrea Griminelli.
Lucianino
Po trzecie: kobiety.
Przyszedł na świat 12 października 1935 r. w budynku, w którym od lat nie urodził się żaden chłopiec.
Był rozpieszczany do granic możliwości przez całe zastępy cioć, babć i sąsiadek.
- Dla wszystkich kobiet w tym domu byłem Lucianino. Wszyscy się mną opiekowali - mówił w wywiadzie.
W dorosłym życiu, choć miał wielu przyjaciół wśród mężczyzn, otaczał się przede wszystkim kobietami. Kochał ich energię.
W 1961 r. poślubił Aduę Veroni, z którą miał trzy córki. Małżeństwo przetrwało do 2000 r. i zakończyło się skandalem, którym żyły całe Włochy.
W końcu był najsłynniejszym katolikiem z najbardziej katolickiego kraju świata. Rozwód? To nie mieściło się w głowie.
Pavarotti związał się z młodszą o 34 lata asystentką Nicolettą Mantovani. W 2003 roku na świat przyszły bliźnięta, niestety na skutek komplikacji jedno zmarło.
- Opowiadano o jego licznych zdradach. Ale ja nigdy nie chciałam wierzyć. Kiedy coś podejrzewałam, on przysięgał. Po czasie zrozumiałam, że to nie były szczere przysięgi - mówi dziś jego żona.
Mantovani nie była pierwszą, dla której zdradził, i którą zdradził. W filmie Rona Howarda pojawia się też Madelyn Renee. Sopranistka, jego uczennica, sekretarka, a w końcu kochanka.
Smutny klown
Choć Pavarotti zapełniał największe sale, sprzedał miliony płyt i nazywano go najlepszym tenorem w dziejach, do końca nie odstępowała go trema.
- Był kłębkiem nerwów przed każdym występem. Zawsze mówił: "Umrę". A jednak kończył występy żywy - mówi Joseph Volpe, przyjaciel i dyrektor Metropolitan Opera w Nowym Jorku.
- Zawsze uważam, że mogło mi pójść lepiej – tak Luciano tłumaczył tremę.
Do tego dochodziła depresja związana z ogromną sławą i odpowiedzialnością.
- Nakładam biały makijaż klowna. Patrzę na siebie w lustrze i mówię sobie: "Takie jest życie. Musisz wyjść. Musisz się śmiać, nawet jeśli w sercu jesteś martwy. Musisz zabawiać ludzi jak każdego wieczoru" - mówił Luciano.
Porywający, bo tak normalny
Wchodzący właśnie do kin (2 sierpnia) "Pavarotti" to opowieść o genialnym artyście i filantropie, jakiego znamy z mediów. Legendzie sceny, która połączyła operę z popem.
Z drugiej strony, to sylwetka człowieka targanego przyziemnymi namiętnościami. Człowieka całe życie zmagającego się ze strachem, depresją i pokusami, jakie niesie sława.
Widzę te miny. Jakim cudem film o śpiewaku operowym może być ciekawy? Nawet jeśli jego bohater to legendarny tenor, wciąż mówimy o antypodach masowej rozrywki.
Błąd. Dokument Rona Howarda ("Apollo 13") to porywająca, pierwszorzędnie zrealizowana i pełna ciekawostek biografia. I co bardzo ważne - nie jest nakręcona na klęczkach.
Nie zdziwię się, jeśli Pavarotti i opera zyskają nowych miłośników.