Maciej Pieprzyca o Mietku Koszu: sam wszystko wyrwał życiu. Nie był przegrany
"Ikar. Legenda Mietka Kosza" to dla reżysera Macieja Pieprzycy portret bardzo złożonej osoby. Mistrza fortepianu światowego formatu, którego paradoksalnie "nikt" nie zna. Jako niewidomy w PRL-u nie otrzymał żadnej pomocy, a stał się prawdziwym fenomenem.
18.10.2019 10:11
"Ikar. Legenda Mietka Kosza" to kolejna filmowa biografia postaci niepełnosprawnej w dorobku Macieja Pieprzycy i Dawida Ogrodnika. I kolejna, która ma szansę zachwycić szeroką publiczność. To nie jest klasyczna historia "od zera do bohatera". Choć fabuła jest bliska temu schematowi, nosi znamiona improwizacji. Podobnie jak ukochany przez głównego bohatera jazz. W rozmowie z WP reżyser opowiedział, dlaczego dopiero teraz powstał film o niewidomym wirtuozie, co myśli o sugestiach na temat samobójstwa Kosza i jakim był on właściwie człowiekiem?
Dawid Dróżdż: Jak rozpoczęła się pana przygoda z filmem o Mieczysławie Koszu?
Maciej Pieprzyca, reżyser filmu "Ikar. Legenda Mietka Kosza": Po raz pierwszy o Koszu usłyszałem od Piotra Adamczyka, kiedy pracowaliśmy wspólnie na planie "Jestem mordercą". Powiedział mi, że jego biografia jest świetnym materiałem na film. Okazało się, że muzyk ten jest zupełnie zapomnianą postacią. Zarówno ja, jak i wielu moich znajomych, którzy słuchają na co dzień jazzu, nie kojarzyliśmy jego twórczości. Piotr od dziesięciu lat próbował zainteresować kogoś tą postacią. Zarówno producenci, jak i inni reżyserzy mieli opory przed podjęciem tego tematu. Powodem było głównie to, że jest to biografia kogoś, kogo nikt nie zna.
Co interesującego dostrzegł pan w tej biografii?
Najbardziej ujął mnie Mietek Kosz-człowiek, bardziej nawet niż muzyk. Zwłaszcza szczególny splot paradoksów, który zaważył na jego losie. Kosz pochodził z ubogiej rodziny, z małej wsi na Zamojszczyźnie, bez jakichkolwiek tradycji muzycznych. Jego rodzice byli niepiśmienni. Kiedy miał pięć lat, matka oddała go do ośrodka dla niewidomych dzieci w Laskach. Jego wada wzroku pogłębiła się, aż w wieku najprawdopodobniej dwunastu lat całkowicie oślepł. Nie chciał jednak kleić pudełek czy zostać masażystą, jak jego koledzy z ośrodka. Postanowił, że zostanie wirtuozem fortepianu. I nim został, był pianistą jazzowym światowego formatu.
Jaki portret wyłania się z opowieści o nim?
Portret bardzo złożonej osoby. Z jednej strony, kogoś wrażliwego, może nawet nadwrażliwego, człowieka delikatnego. Z drugiej zaś, kogoś, nieradzącego sobie z prozą życia, ze swoją samotnością, z emocjami, zakompleksionego, łatwo wpadającego w gniew. Mówiono o nim, że muzycy go podziwiali, ale jednocześnie się go bali. Nie był łatwym człowiekiem.
Dlaczego?
Był indywidualistą i perfekcjonistą. Wielki talent nie zawsze jest dobrodziejstwem, czasem bywa balastem, a nawet rodzajem przekleństwa. Do tego dochodziła niepełnosprawność oraz traumy z dzieciństwa, m.in. odrzucenie przez ojca i to, że od piątego roku życia tułał się po różnych ośrodkach, szkołach, internatach. Wydarzenia te naznaczyły go na całe życie. Po opuszczeniu domu przechodził z rąk do rąk; od sióstr zakonnych w ośrodku dla niewidomych dzieci, poprzez pedagogów w szkole muzycznej w Krakowie, aż do różnych kolegów, którzy pomagali mu w kolejnych etapach życia. Nie wiedział nic o rodzinie, bo jej też nigdy nie miał. Potrzebował ludzi, a jednocześnie odpychał ich i zrażał do siebie.
Szybko zyskał uznanie w kraju i na świecie. Sukces ma jednak swoje blaski i cienie.
W pewnym momencie swojej kariery Mietek się pogubił. Doskwierała mu samotność, a lekarstwem był wtedy alkohol. Używki często pojawiają się w życiu muzyków. Niedawno obejrzałem film "Rocketman" o Eltonie Johnie, który także miał swój mroczny epizod związany z alkoholem i narkotykami. Ale wyszedł z tego i teraz od wielu lat jest abstynentem. Mietek Kosz też w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że alkohol przeszkadza mu w tym, co najbardziej kochał, czyli w graniu muzyki. Musiał wybrać.
W jednym z wywiadów mówił pan, że "Chce się żyć" jest filmem o zwycięstwie. Czy podobnie jest w przypadku "Ikar. Legenda Mietka Kosza"? A może tym razem pana bohater przegrał z przeciwnościami losu? Wiele osób uważa, że wypadek, w którym zginął, był samobójstwem.
Nie podzielam tej opinii. Uważam, że jego śmierć była wypadkiem. Miał wówczas bardzo dobry okres w swoim życiu. Poukładał sprawy prywatne, zaczął koncertować, planował wyjazdy za granicę. W ostatnim wywiadzie, do którego udało mi się dotrzeć, powiedział, że jest szczęśliwy.
Śmierć w momencie, kiedy był na progu wielkiej kariery, to tragiczny finał tej historii. Był jednak spełnionym muzykiem. Mimo utraty wzroku - a bycie niewidomym muzykiem, zwłaszcza w rzeczywistości PRL-u nie było usłane różami - zaszedł bardzo daleko. W tamtych czasach osoby niewidome nie miały prawie żadnych perspektyw. Kosz został wybitnym pianistą dzięki swojej determinacji, pracy i pasji. Nie otrzymał żadnej pomocy z zewnątrz, nie miał stypendiów, nie "prowadzono go za rękę". Wszystko sam wyrwał życiu. Nie uważam jego życia za przegrane.
Jego osobowość doskonale odzwierciedla muzyka, którą grał. W latach powojennych jazz uznawany był za muzykę buntowników.
Trudno sobie dziś to uzmysłowić, ale granie jazzu w latach 50. czy 60. było rodzajem manifestacji – nie tylko artystycznej, ale także politycznej. To była muzyka "kolorowych ptaków". Takim też człowiekiem był Kosz – zadziornym, niepogodzonym z rzeczywistością i swoim kalectwem, ale także ze schematami muzycznymi. Sposób jego grania był oryginalny, tym bardziej, że w kraju nie miał wówczas wzorców do naśladowania. Niektórym udawało się przemycić płyty z Zachodu, ale dopływ światowego jazzu do kraju był mocno ograniczony. Kosz był jednym z pionierów pianistyki jazzowej w Polsce. Leszek Możdżer powiedział o nim, że był fenomenem, ponieważ w zaskakująco krótkim czasie doszedł do niezwykłej sprawności technicznej i gry na światowym poziomie.
Jak doszło do pana spotkania z Leszkiem Możdżerem?
Kiedy robi się film o wirtuozie fortepianu, to naturalne było zwrócenie się po pomoc także do wirtuoza. Nie wiedziałem, czy Leszek będzie zainteresowany współpracą, bo nie specjalizuje się w muzyce filmowej. Nie musiałem go jednak długo namawiać. Powiedział, że czuje powinność, aby przywrócić pamięć o Koszu. Udział w realizacji filmu potraktował jako rodzaj osobistej misji.
Trzymał pieczę nad całą stroną muzyczną; aranżacjami utworów Kosza, napisał także tzw. muzykę ilustracyjną. Ponadto odegrał ogromną rolę w przygotowaniach Dawida Ogrodnika, który wcielił się w rolę Mietka Kosza. Ta część pracy nad filmem była bardzo ważna, ponieważ muzyka dla Kosza stanowiła treść życia. Uważał, że dopóki gra, jest zdrowy.
Poszczególnym dźwiękom przypisywał nawet konkretne kolory. Muzyka stała się dla niego sposobem patrzenia na świat?
Tracąc wzrok, stracił komunikację ze światem. Dzięki muzyce odzyskał to porozumienie. "Ikar. Legenda Mietka Kosza" jest filmem o miłości do muzyki, dzięki której można pokonać własne ograniczenia. Kosz stracił wzrok, ale zyskał niesamowity słuch. Mawiał: "uszy to moje oczy”. Wsłuchując się, potrafił policzyć osoby siedzące w restauracji, miał umiejętność odseparowania od siebie różnych dźwięków, co dla większości z nas jest niemożliwe. Na koncercie w Sali Kongresowej potrafił wyłowić pojedyncze szepty.
Mam wrażenie, że pana bohater stał się panu bliski.
Jako twórca, staram się dowiadywać jak najwięcej o swoim bohaterze. Jedną z dróg poznania go jest próba przepuszczenia jego osobowości przez samego siebie, poszukania cech wspólnych, postawienia się w jego sytuacji, wejścia do "jego głowy". Myślę, że tylko w ten sposób możemy zrozumieć bohatera. Nie ma znaczenia czy jest on niepełnosprawny. Ja robię film o człowieku, takim jak ja. A czy Mietek Kosz stał mi się bliski? Spędziłem nad filmem "Ikar" prawie trzy lata, to sporo czasu, żebyśmy się zakumplowali (śmiech).
"Ikar. Legenda Mietka Kosza" został po raz pierwszy pokazany na Festiwalu w Gdyni, gdzie zdobył siedem nagród, w tym Złotego Klakiera - nagrodę publiczności dla najdłużej oklaskiwanego filmu. W kinach można go oglądać od 18 października.