Magdalena Michalska: Czarny golem
W tę niedzielę zobaczymy, czy Natalie Portman – jedna z najmądrzejszych i najbardziej utalentowanych aktorek współczesnej Ameryki, dostanie Złoty Glob za główną rolę w „Czarnym łabędziu” Darrena Aronofsky’ego. Kto widział film, raczej nie będzie kwestionował tego, że to kreacja wybitna , ale i rola napisana tak, że stwarzała aktorce pole do popisu. Sama Portman, której podobizna zdobi styczniowe wydanie amerykańskiego „Vogue’a”, mówi reporterowi gazety, że bohaterka „Czarnego łabędzia” to najtrudniejsza postać, jaką do tej pory przyszło jej zagrać. Szczerze kibicuję tej odważnej, niezwykle zdolnej, ale i fantastyczne poprowadzonej aktorce. Niestety, już nieco mniej, kibicuję samemu filmowi.
14.01.2011 11:39
„Czarnego łabędzia” Aronofsky’ego ogląda się z zaciekawieniem, a momentami nawet z fascynacją. Perfekcyjna gra aktorów, świetne zdjęcia, niepokojąca historia. Jednak, im bliżej finału, tym bardziej czułam, że niestety coś w nim zgrzyta. Kiedy wychodziłam z kina miałam już tylko poczucie, że to kolejne dzieło niespełnione. „Czarny łabędź” jest bowiem jak golem. Niby to żywa istota, a jednak nieżywa. Jedynie tylko ożywiona materia, służąca wyłącznie swojemu twórcy, powtórzenia aktu kreacji, bez mocy, którą miał boży akt kreacji.
Niewiele ponad dekadę temu Darren Aronofsky zaczął karierę od filmu za 60 tysięcy dolarów, które zresztą pożyczał od kogo się dało. Uciuławszy tę, śmieszną jak na wymagania produkcji filmowej, sumę, zrobił go z kumplami – operatorem Matthew Libatique czy kompozytorem Clintem Manselem (na marginesie jest im wierny do dziś). „Pi” odniosło w pełni zasłużony sukces, który otworzył mu drogę do kina za poważniejsze pieniądze. Zrealizowane za nie „Reqiem dla snu” w swoim czasie wydawało się znakomite. Nie oglądałam tego filmu od czasu premiery. Czasem mam wrażenie, że to jeden z tych filmów, które ogląda się tylko raz, w obawie by ponowna konfrontacja z nim nie przyniosła rozczarowania, jak dzieje się w przypadku „Przełamując fale” von Triera, które wbijając widza w fotel przy pierwszym seansie, przy powrocie po latach wydaje się pretensjonalne. Dwa filmy wprowadziły Aronofsky’ego na szczyt. Snobowano się na jego filmy, uwielbiano jego filmy, pisano dysertacje o jego filmach. Trzeci obraz, który stworzył, Źródło”,
miał być jego dziełem kompletnym. Zaplanowany budżet 70 milionów dolarów miał starczyć by oddać niezwykłą wyobraźnię Aronofsky’ego w najbardziej osobistej historii, jaką napisał. Rzecz jest o małżeństwie. Ona umiera na raka, on – lekarz i naukowiec bezskutecznie szuka dla niej lekarstwa. Aronofsky obsadził w głównej roli swoja żonę Rachel Weis. Wymarzonym partnerem dla niej miał być Brad Pitt. Reżyser długo czekał na gwiazdora, który ostatecznie rolę odrzucił, wybierając seksownego Achillesa w „Troi”. Film wrócił do produkcyjnego młyna, kończąc ostatecznie jako produkcja o połowę tańsza. Jak słusznie zauważa Roger Ebert „jeśli film opowiada o 15 wiekach historii świata i trwa 90mminut, to coś jest nie tak”. Nie wiemy jakim filmem miało być „Źródło” i czy jego obsadowe i finansowe perypetie w dużej mierze nie przesadziły o jego porażce. Na pewno nie pomógł mu fakt, że producenci zdecydowali się go sprzedać jako science fiction, podczas gdy jest on melodramatem. Film poległ w oczach krytyków, nie spodobał się
także widzom. I chyba w tym upatrywałabym późniejszej ostrożności Aronofsky’ego, który po „Źródle” robi już wyłącznie filmy bezpieczne.
I nagrodzony w Wenecji „Zapaśnik” i najnowszy „Czarny łabędź” to obrazy dobre, ale pozbawione duszy. Nie czuć w nich pasji i pełnego oddania twórcy, jakie miały filmy Aronofsky’ego przed „Źródłem”. Tak jakby reżyser bał się, że drugi raz się nie podniesie, że nie zdoła wyleczyć ponownie ran, gdyby któryś z jego filmów spotkał los „Źródła”. Nie zmienia to faktu, że w czasach fabrykantów i półproduktów filmowych Aronofsky wciąż pozostaje artystą.