Miał 22 lata, kiedy wyprodukował swój pierwszy film w USA. Niezwykła historia z polskiego blokowiska
W jego przedpokoju wita mnie oryginalny, ręcznie malowany plakat filmowy z Ghany. Rarytas. Rzucam pod nosem ciche "O k***a". Ale najlepsze dopiero przed mną.
Wchodzę w głąb dwupokojowego mieszkania w jednym z typowych bloków. Na pięćdziesięciukilku metrach kwadratowych piętrzy się kilka tysięcy kaset wideo. Są wszędzie. Na półkach, stojakach, regałach, w kuchni.
- Każdy tak reaguje, gdy odwiedza mnie pierwszy raz – śmieje się Fabio, który w polskim światku kolekcjonerów filmów uchodzi za gracza numer jeden. I postrach.
Jednak kasety wideo to niejedyny powód naszego spotkania.
Pamiętacie historię nastoletniego J.J. Abramsa? Kiedy miał piętnastkę wygrał nagrodę w konkursie dla amatorów i spotkał Stevena Spielberga. 30 lat później twórca "E.T." wyprodukował jeden z jego filmów.
To teraz wyobraźcie sobie analogiczną historię. Tylko zamiast hollywoodzkich gigantów jej bohaterami są zapomniany amerykański reżyser i wówczas 22-letni kolekcjoner kaset wideo z Polski.
Grzegorz Kłos: Włoch mieszkający w Polsce, który kręci niskobudżetowe filmy w USA. Brzmi konkretnie.
Fabio Soldani: Z tym Włochem to trochę popłynąłeś. Urodziłem się w Polsce i mam polskie obywatelstwo. Nazwisko odziedziczyłem po przodkach ze strony ojca. On perfekcyjnie mówił po włosku i często tam bywał. Ja nie byłem nawet w Rzymie.
Pogadajmy najpierw o twojej kolekcji, bo od niej wszystko się zaczęło. Krążą o niej legendy. Rozmawiałem z kilkoma osobami, które twierdzą, że to największy sprofilowany zbiór w Polsce.
- Chyba tak. Choć trzeba rozróżnić tych skupujących wszystko, jak leci, od kolekcjonerów latami polujących na unikaty. Słyszałem o ludziach mających 10-15 tys. VHS-ów. Ja mógłbym mieć ich 150 tysięcy, gdybym nie sprzedawał lub nie wyrzucał kaset z wypożyczalni, które w całości musiałem wykupić.
Chwila, chwila. Chcesz powiedzieć, że kupiłeś całą wypożyczalnię?
- Wielokrotnie. Natomiast kilka razy zdarzyło mi się kupić całą wypożyczalnię tylko dla jednego lub dwóch tytułów. Właściciel nie chciał sprzedawać na sztuki i mówił: "Panie, puszczę wszytko za 2 tys.". No i zostawałem z cztrema tysiącami VHS-ów, z których interesowało mnie kilka.
Albo jeden.
- Albo jeden. Nigdy nie byłem zainteresowany zbieraniem wszystkiego, co popadnie. Od początku profilowałem kolekcję na niskobudżetowe horrory, kino akcji i sci-fi.
Ile dałeś najwięcej za jednego VHS-a?
7 tys. 200 zł. Była to "Konfederacka klątwa" dystrybutora Video Rondo, znana też jako "Przekleństwo kanibali". Biały kruk.
Dużo kaset osiąga takie kwoty?
- Tym rynkiem, jeśli można tak to w ogóle nazwać, rządzi też podaż i popyt. Tytuły, które kilka lat temu kosztowały grosze, teraz niejednokrotnie kupisz za kilkaset złotych. Działa to w obie strony. W Polsce są jeszcze dwie osoby, które zapłacą tyle kasy. Jeśli któryś z nas się wycofa, to wartość filmu natychmiast spadnie.
A czy istnieje limit, jaki jesteś wstanie dać za pojedynczą kasetę?
- Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Problem polega raczej na tym, że zostało już bardzo mało filmów, na których mi zależy. Ale nie licz, że podam ci tytuły.
Czemu?
- Konkurencja nie śpi.
Wciskam pauzę. Krótka przerwa. Fabio oprowadza mnie po mieszkaniu. Nawet nie próbuję ukryć ekscytacji.
Robię zdjęcia, ale nie wiem, od czego zacząć. Jestem skołowany. Oprócz filmów są tu zdjęcia, plakaty, rekwizyty, kolekcjonerskie pamiątki. Prawie wszystkie z autografami i dedykacjami od reżyserów, aktorów czy twórców efektów specjalnych. Idziemy jeszcze do kuchni. Tam znajdują się kasety przygotowane do wysyłki.
Po kilkunastu minutach przechodzimy do sedna rozmowy.
Wyprodukowałeś kilkanaście filmów niskobudżetowych, większość w Stanach. Skąd pasja do tzw. kina klasy B?
- Ta miłość ciągnie się za mną od dzieciństwa. Jak większość dzieciaków urodzonych w Polsce w latach 80. mnóstwo czasu spędzałem w wypożyczalniach wideo. A tam siłą rzeczy było pełno niskobudżetowych filmów.
Wśród nich były dwa, które zaważyły na całym twoim życiu.
- Tak, "Neon Maniacs" i "Deadly Prey". Pierwszy to kwintesencja kina grozy lat 80., w którym zagrała moja ulubiona aktorka Leilani Sarelle. Drugi to bezkompromisowa odpowiedź na "Rambo". Oba obejrzałem niezliczoną ilość razy.
Oglądanie to jedno, a obsadzenie aktorki "Neon Maniacs" w głównej roli i wieloletnia współpraca z reżyserem "Deadly Prey" drugie. Jakim cudem do tego doszło?
- W dzieciństwie założyłem sobie, że chcę kręcić filmy. Chodziłem nawet na lekcje aktorstwa. Ale bardziej pociągała mnie produkcja. Oczywiście nikt wtedy u nas tego nie wykładał. Kiedy zachłysnąłem się filmami z wypożyczalni, wiedziałem, że właśnie takie kino chcę robić.
"Deadly Prey" tak mnie zachwyciło, że zacząłem szukać innych filmów Davida Priora. W końcu z ciekawości postanowiłem czegoś się o nim dowiedzieć. Byłem ciekaw, czy jeszcze żyje. W końcu ktoś przekierował mnie pod właściwy adres.
I co dalej? Napisałeś mu: "Hej, jestem twoim fanem z Polski, nakręćmy coś razem"?
- W życiu. Początkowo wymienialiśmy się mailami, David (na zdjęciu poniżej z Fabio Soldanim - G.K.) wysyłał mi Fedeksem podpisane kasety. Pisaliśmy przez rok, gadaliśmy głównie o jego karierze. Powoli zacząłem go wypytywać o kulisy pracy producenta, pozyskiwanie środków i różne tego typu niuanse. Cierpliwie odpowiadał, a ja chłonąłem każde słowo. W końcu zaproponował mi współpracę przy filmie "The One Warrior", do którego pisał scenariusz. Poleciałem do Stanów i tak to się zaczęło.
Skąd wziąłeś fundusze na swój pierwszy film. Jakieś kasety wylądowały na Allegro?
- Miałem trochę oszczędności. Resztę pozyskałem od inwestorów z Polski. To kluczowa sprawa. Musisz mieć wkład własny, aby przekonać innych, żeby powierzyli ci swoje pieniądze. W moim przypadku byli to m.in. biznesmeni czy znajomi rodziny.
Rzadko kiedy ktoś zainwestuje tylko dlatego, że podoba mu się scenariusz. Liczy się zysk. Zdarzają się oczywiście wyjątki. Kilku inwestorów dało mi gotówkę, bo spodobał im się mój entuzjazm. Nie obchodziło ich, czy coś na tym zarobią. Wśród nich był m.in. polski twórca gier komputerowych. Niektórzy nie chcieli nawet, żeby wymieniać ich w tyłówce. Robili to dla czystej frajdy.
Współpracowałeś z Davidem kilka lat. Nakręciliście razem sześć filmów. Co poczułeś, kiedy dowiedziałeś się, że niespodziewanie zmarł w 2015 r.?
- Łączyła nas więź uczeń-nauczyciel, którą szybko zastąpiła przyjaźń. Kiedy zadzwoniła moja przyjaciółka, producentka Tara Kleinpeter, poczułem się tak samo, jak wtedy, kiedy zmarł mój ojciec. Jakbym stracił kogoś bardzo bliskiego. David był moją rodziną. Załamałem się. Odechciało mi się wszystkiego.
Tęsknisz za nim?
- Długo nie mogłem się pozbierać i w sumie nadal trudno mi o tym mówić. Brakuje mi go. Mailowaliśmy w zasadzie codziennie. Dzięki temu, że go poznałem i zacząłem kręcić filmy, życie nabrało dla mnie jaskrawszych barw. Od wielu lat byłem przytłoczony śmiercią ojca i nie mogłem się odnaleźć. Nie miałem celu. David to zmienił.
Wiem, że jego śmierć przeżyłeś też biznesowo.
- Nasze umowy były spisane na jednej kartce. Ufaliśmy sobie i wszelkie rozliczenia załatwialiśmy między sobą. Np. dzwonił: "Przyszły pieniądze dla ciebie za to i za to. Na które konto ci przelać?". To była stara szkoła zawierania kontraktów. Kiedy zmarł, musiałem użerać się z prawnikami. Chodziło o prawa autorskie do filmów, które trafiły do dystrybucji na DVD czy VOD.
Jego śmierć przerwała też postprodukcję dwóch naszych filmów, w tym "Assassin's Fury". Cały nakręcony materiał jest w Stanach i wymaga obróbki. Kombinuję teraz, żeby sprowadzić go do Polski, ale to niełatwa sprawa. Dyski twarde mogą ulec uszkodzeniu podczas skanowania na lotnisku. Mam jednak nadzieję, że do końca roku uda się doprowadzić sprawę do końca.
Co było dalej?
- Kiedy David odszedł, chciałem rzucić wszystko w cholerę. Nie wyobrażałem sobie kręcić z kimś innym. Rok po odejściu Davida postanowiłem, że jednak muszę coś zrobić. Udowodnić sobie, że nadal chcę i potrafię. Tak powstało "Day of Carnage", film z gatunku home invasion, którym wszedłem na nowy grunt. Nakręciliśmy go w Polsce z reżyserem Kamilem Krukowskim. Główną rolę zagrała Jessica Napier, gwiazda dużego kalibru z Australii (m.in. "Żyć w Blackrock" z Heathem Ledgerem - G.K.). Oprócz niej pojawia się m.in. Georgi Angiełow, znany chociażby ze świetnej roli w serialu "Fala zbrodni". W tym roku film powinien być gotowy. Chcemy go pokazać na festiwalach.
Masz coś w najbliższych planach?
- Obecnie pracuję jako doradca budżetowy przy amerykańskich i kanadyjskich filmach niezależnych, konsultuję scenariusze itp. Co do produkowania, to kilka lat w branży nauczyło mnie, że najlepiej pracuje się nad swoimi filmami, z ekipą zaufanych ludzi. Jeśli nadarzy się okazja, to czemu nie. Może będzie to za rok, może za pięć lat. Mam już gotowy scenariusz. Jednak wszystko uzależniam od udziału Jessiki. To najlepsza aktorka, z jaką kiedykolwiek pracowałem i nie mam zamiaru kręcić filmu bez niej.
Powoli kończymy. Jeszcze ostatni rzut oka na regał ze wszystkimi tytułami kultowego wydawcy Film Polski Vision. Fabio zerka na ekran monitora. Na Allegro ktoś próbuje go przelicytować. Biedak w nieznanym zakątku interenetu nie wie, że zadarł z rekinem.
Fabio Soldani – 30-letni producent, scenarzysta i okazjonalny aktor. Na koncie ma 14 filmów, m.in. horror "Night Claws", "Deadliest Prey", kontynuację kultowego "Deadly Prey", czy "Relentless Justice". Współpracował z takimi aktorami jak Leilani Sarelle, Frank Stallone, Eric Roberts czy Mark Rolston. Posiadacz największej sprofilowanej kolekcji kaset wideo w Polsce.