„Moje inspiracje”: Andrzej Wajda wykładowcą, narratorem, przewodnikiem [RECENZJA]
Ostatnim filmem Andrzeja Wajdy nie okazały się jednak „Powidoki” jak jeszcze kilka miesięcy temu wieszczono, a „Moje inspiracje”, które w gruncie rzeczy powinny być pokazywane zupełnie na początku – jako wstęp do bogatej twórczości Mistrza.
„Moje inspiracje” to bardzo nietypowy dokument – wyreżyserowany przez samego Wajdę i Marka Brodzkiego wykład o tym, co przez lata pobudzało wyobraźnię twórcy „Pokolenia”, wskazywało drogę i pomagało znaleźć rozwiązanie w sytuacjach bez wyjścia. Dla widzów, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z tym wymagającym kinem, „Inspiracje” to pozycja obowiązkowa, bo stanowi idealne dopełnienie i wyjaśnienie wielu kluczowych elementów z filmografii i życiorysu Wajdy. Dla pozostałych – ciekawa, choć dość statyczna prezentacja ukrytych dotychczas sensów, erudycyjna i sentymentalna podróż w czasie.
Wajda mówi z ekranu obrazami i anegdotami. Pokazuje i pokrótce omawia reprodukcje płócien, które od czasu studiów na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych zrobiły na nim największe wrażenie, i z których na różnych etapach kariery umiejętnie korzystał. Zaczyna od Pankiewicza i swego kolegi ze studiów - Andrzeja Wróblewskiego, sięga do Matejki, Wyspiańskiego, Michałowskiego, Gierymskiego i Malczewskiego, kończąc na pracy twórcy „11 minut” – Jerzego Skolimowskiego pt. „Azyl”. Przez 60 minut filmu przekrojowo opowiada o poszczególnych fragmentach ulubionych obrazów, które pieczołowicie odtwarzał w swoich filmach. Buduje dzięki temu niezwykłą mozaikę, swoisty most między słowem i obrazem, sprawiając, że jeszcze inaczej patrzy się po latach na tworzone przez niego filmowe impresje.
Myślą przewodnią „Moich inspiracji” są dwa motta, które jak się wydaje, towarzyszyły reżyserowi od początku do końca jego drogi. Pierwsze (jeszcze z czasów ASP) to: „maluj z oka, nie z głowy”. Wajda polemizuje momentami z tym sformułowaniem twierdząc, że zawsze starał się czerpać zarówno z doznań wizualnych, jak i trzeźwego, zdroworozsądkowego ujęcia każdego tematu. W takim podejściu różnił się pewnie od wielu klasycznie wykształconych kolegów artystów, ale to także ta cecha, dzięki której bez wątpienia wzbogaciła się jego filmowa twórczość. Drugie hasło przewodnie to – „musimy być głosem zmarłych”, które z kolei napiętnowało całą reżyserską karierę, nadało jej mocy, legitymacji i celu. Wajda ze swadą mówi o tym, jak ważne to słowa, i opowiada o inspiracjach Wróblewskim przy „Popiele i diamencie”, Matejką i Wyspiańskim przy „Weselu”, Michałowskim przy „Popiołach”, Loefflerem przy „Lotnej”, Gierymskim przy „Ziemi obiecanej”, Malczewskim przy „Brzezinie” i „Katyniu”. Kolejne pozycje z filmografii stają się więc zbiorem scen – obrazów, nabierających nowych znaczeń i sensów. Tym bardziej, że Wajda chętnie dzieli się też różnymi anegdotami i przemyśleniami z licznych planów. Analizuje na przykład wizerunek i postawę Zbyszka Cybulskiego z „Popiołu i diamentu” próbując dociec, skąd wziął się jego ponadczasowy status ikony, jakiego po nim nie udało się osiągnąć nikomu. Wspomina, jak hiszpańską Samosierrę na potrzeby „Popiołów” miała udawać Bułgaria, by ostatecznie skończyło się na podłódzkiej wsi. Opowiada o dyskusjach z Jarosławem Iwaszkiewiczem przed ekranizacją „Brzeziny” i o skrajnie różnych twórczych wizjach pisarza i reżysera. „Moje inspiracje” to prawdziwa skarbnica wiedzy, ale i kierunkowskaz na trudne czasy, testament i oda ku czci polskiego malarstwa różnych epok i stylów.
Wajda jest bardzo cierpliwym wykładowcą, narratorem i przewodnikiem. Z profesorską nonszalancją dyktuje i wspomina, tka nić porozumienia z widzem spragnionym erudycyjnej rozrywki i twórczej stymulacji. Jest przy tym w bardzo dobrej formie, wszak film w zakresie komentarza był kręcony dwa lata temu, kiedy nic jeszcze nie wskazywało, że w 2016 r. przyjdzie nam się z Mistrzem nagle pożegnać. Żegnamy się więc w jakiś sposób też tym ostatnim dziełem – epitafium, hołdem, a jednocześnie przysłudze oddanej polskiej sztuce. Plany twórców dokumentu są bowiem również związane z pokazywaniem filmu za granicą, co może z kolei wpłynąć na popularyzację nadwiślańskich mistrzów pędzla na świecie.
„Moje inspiracje” ze wstępem niezawodnego propagatora starej polskiej szkoły filmowej – Martina Scorsese to lektura obowiązkowa dla tych, dla których filmografia Wajdy to kanon, ale też dla tych, którym z Mistrzem nie zawsze było po drodze, a wiadomo, że takich też jest całkiem sporo. To nie kolejna próba „odbrązawiania mitu”, ale konfrontacja z ideą, umiejętna prezentacja wzajemnego przenikania się sztuk. Sprawia, że przypominamy sobie, jak bardzo nam Wajdy mimo upływu czasu wciąż brakuje.
Magdalena Maksimiuk