Mordobicie ku refleksji
Elijah Wood wciąż wygląda na młodzieńca, który ma za mało lat by zrobić prawo jazdy, o kupieniu w sklepie piwa nie wspominając. I zapewne będzie miał taki chłopięcy wygląd do pięćdziesiątki, podobnie jak Michael J. Fox. Miejmy nadzieję, że aktorowi uda się swoją aparycję dobrze wykorzystywał w trakcie kariery, tak żeby stała się jego atutem (jak to miało miejsce w pamiętnej roli Froda we „Władcy Pierścieni”), a nie jego przekleństwem.
Póki co, bohater – Matt Buckner – grany przez niego w nowym filmie pod polskim (?) tytułem „Hooligans” wypada sugestywnie i przekonywująco.
Świat, w którym żyje sobie ze wszech miar sympatyczny Matt, wydaje się być uporządkowany i przewidywalny. Chłopak jest cenionym studentem dziennikarstwa na Harvardzie i wszystko wskazuje na to, że za kilka miesięcy ukończy uczelnię i pójdzie w zawodowe ślady ojca. Iluzja szybko pryska – okazuje się, że światem tym rządzą jednak pieniądze i układy. Niezależnie od tego czy Matt się na to godzi czy też nie.
Ustosunkowany kolega, mieszkający z nim w pokoju w akademiku, podrzuca Mattowi swoją kokainę. I to Bogu ducha winnego Matta wydalają z uczelni. Nie mając pomysłu na dalsze życie, postanawia odwiedzić dawno nie widzianą siostrę, która wyszła za Anglika i mieszka w Londynie.
Pierwsza wyprawa na mecz z bratem szwagra Pete’em (wyrazisty Charlie Hunnam) staje się... dla niewinnego Matta wyprawą inicjacyjną. Trafia bowiem wprost do środowiska zagorzałych kibiców futbolu, konkretnie drużyny West Ham. Głównym ich zajęciem jest oglądanie meczy i regularne bijatyki z kibicami innych drużyn. Niezbyt tu lubią obcych, choćby Jankesów, a już szczególną niechęć żywią do dziennikarzy.
Żeby więc nie prowokować nowych kumpli, Matt ukrywa swoją prawdziwą profesję i stara się ze wszystkich sił o ich akceptację. Szybko też przekonuje się, że prowadzone przez nich bójki nie są bezmyślnym mordobiciem. Są walką o prestiż, o uznanie środowiska i o szacunek dla samego siebie. Jak sam Matt stwierdza po jakimś czasie:
Jak się dostanie parę razy po ryju, to człowiek przekonuje się, że nie jest ze szkła, i nabiera pewności siebie.
Dla niego istotne jest, że w walce, w której zaczął uczestniczyć, nie liczy się siła układów i pieniędzy, ale własny spryt i pięści. A „firma” kibiców to środowisko, w którym ważna jest przyjaźń, zaufanie i lojalność.
Swój romantyczny charakter uliczne bitwy zachowują do momentu, kiedy druga strona nie zaczyna ich traktować w inny sposób. I dopóki ich efektem jest podbite oko i rozcięta warga, a nie czyjeś kalectwo czy śmierć. Wtedy rodzi się refleksja, że bezkrytyczne oddanie „firmie” jest jednak ślepą uliczką. A ważniejsza od lojalności wobec niej, jest lojalność wobec rodziny i samego siebie. Przekonał się kiedyś o tym legendarny szef „firmy” zwany Majorem. Dzięki niemu z całą mocą przekonuje się o tym także Matt.
Przyznam szczerze, że film mnie zaskoczył... uczciwym potraktowaniem motywacji młodych chłopaków z ubogich dzielnic, którzy wyżywają się w walce. Poszukując jasnych reguł w świecie niezrozumiałych dla nich układów, wybierają drogę pięści. A plemienne rytuały obowiązujące w „firmie” dają im poczucie wspólnoty i przynależności w świecie, w którym czują się wyobcowani i zepchnięci na boczny tor.
Uczciwie postawione są też racje tych, którzy agresywnych kibiców potępiają. Bo przecież podczas ich walk demolowane jest miasto, cierpią niewinni ludzie, a niektórzy stają się kalekami albo wręcz tracą życie.
Takich głębokich refleksji w filmie, w którym tyle jest mordobicia, raczej się nie spodziewałem. Zapewne swój kształt i wymowę w największym stopniu zawdzięcza on osobie Lexi Alexander. Aż trudno uwierzyć, że scenarzystką i reżyserką tego wizualnie brutalnego obrazu jest młoda dziewczyna. Dopóki nie dowiemy się, że przed karierą w filmie uprawiała karate i kickboxing, i w tych dyscyplinach zdobyła mistrzostwo świata.