Najbardziej odjechane pomysły fabularne kina na przestrzeni dekad
20.01.2017 | aktual.: 19.04.2019 20:17
"Split" M. Night Shyamalana, w którym grana przez Jamesa McAvoya postać ma co najmniej dwadzieścia cztery odmienne osobowości, to najnowszy filmowy projekt, którego twórcy puścili wodze fantazji, by sprawdzić, dokąd ich to zaprowadzi.
Kino zna jednak setki, a może nawet tysiące, przykładów zakręconych, szalonych czy absolutnie niemożliwych do podrobienia pomysłów fabularnych, na których realizację ktoś, z jakiegoś powodu, zgodził się wydać pieniądze.
Niektóre przyniosły pokaźne zyski, inne okazały się porażkami, które zyskały przez lata status obrazów kultowych, a o jeszcze innych świat postanowił zapomnieć. Zapraszamy do zapoznania się z opisami kilkunastu takich filmów powstałych na przestrzeni wielu dekad kina.
Wojna marnych bohaterów
Kino tureckie to nie tylko Nuri Bilge Ceylan i światowej klasy sztuka filmowa, lecz także doprowadzona do absurdu szkoła bezczelnego kopiowania motywów ze znanych produkcji i "remiksowania" ich w ramy wytworów filmopodobnych.
W "3 dev Adam" T. Fikreta Uçaka (1973 r.) geniusz zbrodni przywdziewa marnie podrobiony strój Spider-Mana, a jego śladami podążają sprowadzeni przez bezradną turecką policję Kapitan Ameryka oraz kultowy meksykański zapaśnik Santo. Widz także pozostaje bezradny – wobec kreatywności wszystkich zaangażowanych.
Odyseja księżycowa
Finowie zaczęli zastanawiać się w pewnym momencie nad kluczowym pytaniem: co by się stało, gdyby po przegraniu II wojny światowej naziści ewakuowali się na Księżyc, aby przygotowywać stamtąd inwazję na Ziemię? A przynajmniej tak kombinował reżyser Timo Vuorensola, którego sfinansowane niezależnie (częściowo przez fanów) i zupełnie unikatowe "Iron Sky" (2012 r.) pobudziło wyobraźnię widzów na całym świecie. Odrodzona na Srebrnym Globie III Rzesza stała się dzięki swej kuriozalności oraz topornemu wykonaniu obiektem filmowego kultu.
Narkotyczny odlot
Slava Tsukerman i "Liquid Sky" (1982 r.) to najlepszy przykład tego, że jeśli się uprzeć, można nakręcić film o dosłownie wszystkim, nie przejmując się ograniczającymi kreatywność pytaniami typu "ale po co?".
Niewidzialne ufoludki z pociągiem do heroiny + biseksualna nimfomanka z pociągiem do wszystkiego + androgyniczny męski model bez większych właściwości + niemiecki szalony naukowiec + wywoływane ludzkim orgazmem feromony jako najlepszy ufoludkowy afrodyzjak = film, którego nie da się wyrzucić z pamięci, mimo wszelkich podejmowanych prób.
Strach się śmiać
Na równie kuriozalny pomysł inwazji obcych na Błękitną Planetę wpadli twórcy "Morderczych klownów z kosmosu" (1988 r.) w reżyserii Stephana Chiodo.
Różnica polega na tym, że krwiożercze ufoludki w makijażu i kolorowych strojach klownów, wykorzystujące iście cyrkowe tricki do pozbawiania ludzi życia, potrafią rzeczywiście wystraszyć. I rozbawić, ponieważ „Mordercze...” są jednocześnie smoliście czarną komedią. Ziemia wystawia do nierównej walki z klownami kilkoro młodych i niezbyt rozgarniętych osób. Cóż, reguły gatunku.
W paszczy wakacyjnego szaleństwa
Jeżeli pomysł ukazania dwóch oferm, które natrafiają na zwłoki pracodawcy, ale zamiast zgłosić to na policję zaczynają udawać przed ludźmi, że trup żyje i jest ich najlepszym przyjacielem, wydaje wam się niesmaczny, lepiej nie oglądajcie "Weekendu u Berniego" Teda Kotcheffa (1989 r.).
Cały film polega na tworzeniu coraz to nowych gagów wokół tej sytuacji i zmuszania głównych bohaterów do mocnego kombinowania. A widza do śmiania się z wisielczego humoru. Za tą nietypową trójką podąża jeszcze zabójca mafii, nieświadomy ogólnej sztywności swego celu.
Świat oczyma aktora
Jeśli zastanawialiście się kiedykolwiek, w jaki sposób świat wyglądałby oczyma fajnego i ekscentrycznego celebryty, scenarzysta Charlie Kaufman i reżyser Spike Jonze z chęcią zabiorą was wraz ze swymi postaciami do głowy aktora Johna Malkovicha. Granego przez Johna Malkovicha, który zagrał siebie grającego samego siebie.
"Być jak John Malkovich" (1999 r.) jest bowiem między innymi filmem o ludzkiej tożsamości. I choć ta produkcja wydaje się z pozoru absolutnie szalona, jest jednym z najlepszych i najbardziej inteligentnych filmów lat 90.
Wegetarianizm dla opornych
"Atak pomidorów zabójców" Johna DeBello (1978 r.) to film, którego nie da się opisać, mimo że to zamierzona komedia. Mordercze ślimaki, pająki, myszy czy żaby można jeszcze zrozumieć – w końcu nie mają łatwo z ludźmi i zawsze znajdzie się jakiś skory do eksperymentowania na nich szaleniec. Ale złowieszcze pomidory?
A to nie wszystko, walczący z plagą czerwonych zabójców specjaliści są jeszcze bardziej absurdalni. Mistrz kamuflażu kamuflujący się jako czarny Adolf Hitler. Spec od podwodnych przygód, który nigdy nie wychodzi ani z roli, ani z kostiumu. Itd.
Cuda nie do opisania
Surrealistyczna i kompletnie odjechana "Święta góra" Alejandro Jodorowsky'ego (1973 r.), jednego z najbardziej surrealistycznych i odjechanych twórców w historii kina, to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.
Grupka bohatych ludzi zostawia za sobą materialistyczny świat pustej konsumpcji i wyrusza na poszukiwania nieśmiertelności, które reżyser ilustruje za pomocą tak psychodelicznych, halucynogennych i abstrakcyjnych obrazów, że nawet jeżeli nic nie zrozumiecie, zapamiętacie seans "Świętej góry" na całe życie. I nie trzeba znajdować się pod wpływem różnych środków.
Bond jak Borat
Każdy dobry aktor ma przynajmniej jeden film, na udział w którym zgodził się pod wpływem alkoholu albo na skutek przegranego zakładu. Dla Seana Connery'ego był to "Zardoz" Johna Boormana (1974 r.).
Legendarny już wówczas dzięki roli Jamesa Bonda aktor wcielił się w ultra-męskiego zabójcę z problemem natury kostiumowej – Zed ubiera się w coś, co można określić tylko "czerwoną pieluchą". Borat by się nie powstydził. W filmie występuje też bóstwo w postaci latającej kamiennej głowy i banda znudzonych życiem nieśmiertelnych. Nie wnikajcie. Obejrzyjcie.
Przyjaźń bez granic
"Q" Larry'ego Cohena (1982 r.) to fantastyczny dowód na myślenie nazbyt kreatywnych scenarzystów, że jeśli czegoś jeszcze w kinie nie pokazano, ich obowiązkiem jest wypełnienie tej luki.
Nowy Jork staje się miejscem żeru ogromnego latającego stwora, który jest tak naprawdę azteckim bogiem o trudnej do wymówienia nazwie – Quetzalcoatl. Jego sprzymierzeńcem staje się podrzędny kryminalista, który podsuwa mu w roli ofiary ludzi, którzy mu się narazili, próbując jednocześnie wyciągnąć od władz miasta forsę za informację dotyczącą tajemniczych morderstw.
Zabijanie na śniadanie
To nie jest tak, że filmowcy zainteresowali się absurdalnymi fabułami dopiero niedawno, a wcześniej filmy miały ambicje i szanowały inteligencję widza. Samymi tylko dziełami "fantastyki naukowej" z lat 50. można by obdzielić kilkadziesiąt takich list.
Chcieliśmy jednak pokazać, że kino nieme też szaleństwami stało, a świetnym tego przykładem jest ekspresjonistyczny klasyk Roberta Wiene'a "Ręce Orlaka" (1924 r.). To historia pianisty, któremu po wypadku kolejowym zostają przeszczepione ręce mordercy, co sprawia, że jego życie staje się jeszcze bardziej tragiczne.
Gdzie guma mówi dobranoc
"Mordercza opona" Quentina Dupieux (2010 r.) to film o samoświadomej gumowej oponie – wiecie, takiej samochodowej – która morduje napotykanych ludzi, rozsadzając im głowy za pomocą telekinezy. Mści się w ten sposób za wszystkie inne opony, lekceważone latami, bezlitośnie wycierane i brutalnie wyrzucane na śmietnik cywilizacji.
Albo ewentualnie stanowi, wraz z filmem Dupieux, wyjątkowo złośliwą satyrę na Hollywood, które jest w stanie z najdurniejszego nawet pomysłu zrobić coś, co się sprzeda za miliony dolarów. Wybór interpretacji zależy od widza.