Najlepszy film 2019 roku? "Na noże": Zabawa w kotka i myszkę [RECENZJA]
Fani kryminałów spod znaku Agathy Christie mają powody do radości. Niewykluczone, że i sama legendarna brytyjska pisarka bawiłaby się setnie na tym seansie. Nie przypominam sobie bowiem, by w ostatnim czasie na ekranach kin pojawiła się równie udana gatunkowa propozycja, łącząca trzymającą w napięciu intrygę ze świetnym poczuciem humoru. Bo w "Na noże", zanim poznamy odpowiedź na pytanie: "kto zabił?", najpierw porządnie się uśmiejemy.
Do śmiechu najmniej pewnie jest nestorowi rodu Thrombeyów, Harlanowi, który dzień po celebrowaniu w rodzinnym gronie 85. urodzin zostaje znaleziony z poderżniętym gardłem w swojej posiadłości. Odebranie sobie życia w iście teatralny sposób, zabójstwo w afekcie, a może zaplanowana od dawna zbrodnia? Każda z tych hipotez wydaje się mieć "ręce i nogi", biorąc pod uwagę dynamikę rodzinnych relacji oraz fakt, kim był nobliwy staruszek. A odmówić mu nie można zarówno fantazji, jak i silnej woli.
Ta pierwsza pozwoliła na dorobienie się milionów jako autor, a jakże, bestsellerowych kryminałów. Druga sprawiła, że w jednej chwili (padło na urodziny!) postanowił zakręcić kurek z pieniędzmi, który przez lata był dla całej rodziny niczym podtrzymująca przy życiu kroplówka. Wizja usamodzielnienia się i pójścia własną drogą jest nie w smak każdemu, gdyż wiąże się z końcem wygodnego życia.
Nie zdziwi pewnie zatem fakt, że smutek na twarzy bohaterów po śmierci staruszka szybko zastępuje ulga, a po niej zaciętość prowadząca do cynicznej, pełnej zakulisowych gierek walki o wpływy. W końcu każdy bohater z tortu, jakim jest majątek Harlana, chce dla siebie uszczknąć jak największy kawałek. Może poza jedyną osobą z zewnątrz – Martą, która opiekowała się starszym panem, będąc nie tylko jego pielęgniarką, ale przede wszystkim bratnią duszą.
Dobry, rozpisany na wiele głosów scenariusz to jedno, ale bez odpowiednich wykonawców mógłby najzwyczajniej przepaść. Znamy przecież wiele takich przypadków. Brawa należą się zatem wszystkim osobom decyzyjnym – od producentów po reżysera castingu – odpowiedzialnym za "Na noże", bo nie dość, że udało im się zebrać na planie aktorską pierwszą ligę, to jeszcze udanie dopasować pod konkretnych bohaterów.
Trudno na dobrą sprawę zdecydować, czy w tej rodzinnej jatce bardziej kibicujemy krewkiej, konkretnej Lindzie i jej mężowi Morrisowi (w tych rolach Jamie Lee Curtis i Don Johnson), jowialnej Joni (Toni Collette), uroczo nieprzystosowanemu Waltowi (Michael Shannon) czy może czarnej owcy rodziny, bon vivantowi Ransomowi (Chris Evans). Gdyby przypadkiem pamiętny policjant z Miami (Johnson) oraz Kapitan Ameryka (Evans) na jednym planie filmowym nie wystarczyli, to na dokładkę mamy jeszcze Jamesa Bonda, czyli Daniela Craiga. Tym razem jednak nie w roli agenta, a detektywa mającego rozwiązać skomplikowaną zagadkę.
Można się jedynie domyślać, że pogodzenie tylu mocnych charakterów i poskromienie aktorskiego ego wcale nie musiało należeć do najłatwiejszych. Scenarzyście i reżyserowi, którym jest Rian Johnson, udało się to jednak znakomicie. Zresztą w "zarządzaniu gwiazdami" ma już doświadczenie, czy to za sprawą filmu "Looper – Pętla czasu", czy jednej z części sagi "Gwiezdnych wojen".
Kto wie, czy "Na noże" pod względem realizacyjnym nie był dla niego jeszcze trudniejszy. Tam, gdzie w wyżej wymienionych filmach ewentualne niedoskonałości dało się przykryć efektami specjalnymi, tu każde wypadnięcie z rytmu groziło katastrofą. Johnson pokazał jednak spore wyczucie, umiejętnie rozkładając akcenty pomiędzy swoich bohaterów, dzięki czemu do ostatniego momentu pozostajemy w niepewności, kto zabił. Wykazał też spory talent komediowy, który dodaje jedynie uroku tej historii potwierdzającej popularne powiedzenie, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu.