Osada (The Village)
W sierpniu 1899 roku na świat przyszedł bezapelacyjny mistrz gatunku - Alfred Hitchcock, autor tak niezapomnianych filmów, jak "Okno na podwórze", "Psychoza", czy "Ptaki". 71 lat później urodził się jego potencjalny następca, twórca thrillerów "Szósty zmysł", "Znaki", a teraz "Osady" - M. Night Shyamalan.
W przypadku obu mistrzów suspense'u, zdradzanie zbyt wielu szczegółów dotyczących fabuły nakręconych przez nich dzieł psuje tylko ich odbiór. Wspominając o najnowszym projekcie Shyamalana nie powinno się powiedzieć nic więcej ponad to, iż rzecz dotyczy mieszkańców pewnej osady, którzy żyją w specyficznej symbiozie z tajemniczymi i niebezpiecznymi rezydentami otaczających ich lasów. W tym obrazie nic bowiem nie jest pewne, a z każdą kolejną minutą akcja przynosi następne niespodzianki, które sprawiają widzowi wiele radości.
Sukces "Osady" tkwi przede wszystkim w doskonałym scenariuszu, który łączy w sobie wiele elementów różnych gatunków, dużą dawkę emocji, a także subtelny humor. Początkowo ma się wrażenie, że film jest klasycznym thrillerem z budzącymi strach monstrami. Z biegiem czasu okazuje się jednak, iż nowe dzieło Shyamalana to wspaniała opowieść miłosna, której bohaterowie przypominają literackie postaci: szalony Noah (Adrien Brody) jako miejscowy głupek, znający prawdę oraz niewidoma Ivy (Bryce Dallas Howard) - jedyna osoba, mogąca uratować osadę. Jakby tego było mało, obrazowi nie brakuje celnej obserwacji socjologicznej, która w finale zaskakuje i zasmuca. Dzięki tym wszystkim elementom, a także doskonałej grze pary wymienionych aktorów, można odnieść wrażenie, iż obcuje się z potencjalnym filmem kultowym.
Hitchcock stał się prawdziwą ikoną kultury, ponieważ udało mu się coś, o czym marzy wielu twórców - pogodzić kino rozrywkowe z artystycznym. Myślę, że Shyamalan jest na dobrej drodze, aby osiągnąć podobny cel, pozostając przy tym autorem oryginalnym i zaskakującym widzów każdym kolejnym filmem.