Piotr Mularuk: "Powiedziałem jej, że chcę zrobić film. Wyśmiała mnie"
W kinach oglądać można "W jak morderstwo", klasyczny kryminał w polskim wydaniu. - Gdy sięgnąłem po książkę, już po dwóch stronach wiedziałem, że zrobię z niej film - mówi w rozmowie z WP Piotr Mularuk, reżyser m.in. "Morderstwa" oraz "Yumy".
Karolina Stankiewicz, Wirtualna Polska: Skąd zrodził się pomysł na ten film?
Piotr Mularuk, reżyser "W jak morderstwo": Film jest oparty na motywach powieści "W jak morderstwo" Katarzyny Gacek. Kasia i ja jesteśmy przyjaciółmi od lat. Mieszkamy na obrzeżach Podkowy Leśnej, w której od dziecka się wychowywaliśmy. Obydwoje mamy ogromny sentyment do tego miasta i pielęgnujemy patriotyzm lokalny. Gdy sięgnąłem po książkę Kasi, a muszę przyznać, że nie stało się to od razu, gdy ją dostałem, po dwóch stronach zadzwoniłem do niej i mówię "Kaśka, będzie film". Ona mnie wyśmiała.
Już po dwóch stronach wiedziałeś, że chcesz to zekranizować?
Tak, bo akcja książki dzieje się w Podkowie Leśnej, a po drugie, było to napisane fajnym, lekkim stylem, z humorem i inteligencją. Więc to był fajny zaczyn. Poczułem w sercu, że to jest to. Ale film rządzi się swoimi prawami, więc później razem z Kasią siedliśmy do scenariusza i sporo pozmienialiśmy. Wszystkie dialogi napisaliśmy na nowo. Zależało mi też na tym, by zachować jedność miejsca, między innymi ze względu na finansowanie tego filmu.
W "W jak morderstwo" jest mnóstwo silnych kobiet. To one napędzają akcję i wszystko toczy się wokół nich. Z kolei mężczyźni – mam wrażenie, że wszyscy jakiś kryzys męskości przechodzą.
To nie był mój zamysł, ale wypływa to z mojej podświadomości, więc ewidentnie coś jest na rzeczy.
Postać Tomka – męża Magdy – potraktowałeś bez litości. Niby ambitny typ, uprawia sport, gra z dziećmi w szachy, sadzi rośliny, ale w gruncie rzeczy nie da się go polubić.
To jest taki typowy przedstawiciel klasy średniej, że aż głowa boli. Nie mówię, że każdy koniecznie musi być tak nieprzyjemny w stosunku do swojej rodziny, ale on reprezentuje taki nowy model, do którego aspiruje spora część mężczyzn pracujących na przykład w korporacjach – żeby mieć najnowsze gadżety, wystrzyżony trawnik, markową kosiarkę. Nie chciałem specjalnie obśmiewać takiego stylu życia, ale ten model jest dziś tak wszechobecny, że trudno się do tego nie odnieść. W pandemii niestety Podkowa Leśna przeżywa zalew tych ludzi – menadżerów średniego szczebla – którzy uciekli przed pandemią z miast. Od kilkudziesięciu lat chodzę do lasu w Podkowie i nie widziałem takiego zatrzęsienia ludzi, jak teraz w pandemii. Są dni, kiedy nie mogę spokojnie przejść, bo ktoś we mnie rowerem wjeżdża. A teraz wyobraź sobie, że zaprzęgi psów husky na kółkach zaczęły jeździć po tym lesie. Tych Tomków jest teraz zatrzęsienie. Pod tym kątem film jest na czasie.
Od premiery "Yumy" minęło trochę czasu. Czy możesz zdradzić, nad czym pracowałeś?
W ciągu tego czasu napisałem 4 scenariusze. Ale muszę przyznać, że po "Yumie" miałem okres wypalenia. Dokumentacja do tego filmu trwała 5 lat, robiliśmy to na granicy polsko-niemieckiej i rzeczy, o które tam się otarłem, były na tyle okropne, że prawie porzuciłem ten film. Był to ciężki, wyczerpujący emocjonalnie projekt. Potrzebowałem czasu, by się po nim pozbierać i zacząć znowu coś tworzyć.
Ale forma tego filmu nie jest ciężka. Dla widza jest raczej łatwy w odbiorze.
"Yuma" specjalnie została stworzona w konwencji westernu, żeby się trochę odbić od rzeczywistości. Realizm byłby za trudny - nie do nakręcenia dla mnie i nie do pokazania. Po wszystkim czułem się rozjechany, dlatego zaszyłem się w Podkowie Leśnej przy samym lesie i pisałem. Mam taki projekt, który już od wielu lat dopinam, mam nadzieję, że się uda. Ale każdy scenariusz musi natrafić na swoje czasy. Jeśli to nie jest jakaś lekka komedyjka, na którą zawsze się znajdzie widz, to film musi być politycznie, ekonomicznie i społecznie trafiony w dobry czas. A ponieważ tyle to kosztuje, musi powstać w odpowiednim kontekście. Dlatego czasem na film czeka się i dekadami. Mój film ma być o Waszyńskim – przedwojennym reżyserze, który nakręcił "Dybuka".
Mam wrażenie, że "Yumę" spotkało coś takiego jak nietrafienie w czas. Nie chodzi mi tu o kontekst filmu, ale o to, że polski widz chyba nie był gotowy na to, by zobaczyć polski western.
Też tak czuję. Chyba wyskoczyłem przed szereg. Pięć, może i dziesięć lat za wcześnie. I zderzyłem się z rzeczywistością. Faktycznie ludzie w tym czasie chyba nie bardzo wiedzieli, co z tym zrobić. Nie wiedzieli, że polskie kino może wędrować do innych gatunków, niż te tradycyjne, typu komedia romantyczna. Bardzo czekam na "Magnezję" Maćka Bochniaka i jestem ciekaw, jak to zostanie przyjęte.
"W jak morderstwo" to też gatunek – kryminał. Ale znowu idziesz trochę pod prąd, bo mamy teraz modę na mroczne kryminały inspirowane skandynawskimi. A ty nam serwujesz klasyk w stylu Agathy Christie.
Tak, to jest ukłon w stronę klasycznych kryminałów, ale nieco z dystansem. Chciałem się tym gatunkiem trochę bawić. Film jest mocno inspirowany Hitchcockiem. On się zawsze bawił z widzem, mylił tropy, budował ciekawe kadry albo pojawiał się w mało znaczących rolach. A robił to wszystko z miłości do kina – i myślę, że to mamy ze sobą wspólnego.
Czy ty też pojawiasz się w swoim filmie?
Tak. Jestem facetem, który kupuje wodę od jasnowidza.
Czy twoje kolejne filmy też będą gatunkowe?
Myślę, że tak. Nawet ten mój "Waszyński" jest ubrany w pewną konwencję. Uważam, że gatunkowe kino nadaje reżim, dyscyplinę. Chciałbym myśleć o sobie, że uprawiam autorskie kino gatunkowe. Że w obrębie pewnych struktur i ram mogę tworzyć coś swojego. Moim zdaniem te ramy to coś, co tę twórczość wyzwala, a nie ogranicza. Forma jest istotna.