Po "Czterech pancernych i psie" znała go cała Polska. Jednak Włodzimierzowi Pressowi wielka kariera nie była pisana
Jako Grigorij z "Czterech pancernych” zawrócił w głowie niejednej dziewczynie. Ale w jego sercu było miejsce tylko dla dwóch kobiet – żony Renaty i mamy Janiny, która, gdy był jeszcze dzieckiem, dokonała heroicznych czynów, by uratować mu życie.
Urodził się w 1939 roku we Lwowie, gdzie trafiła jego matka, Żydówka, szukająca schronienia przed Niemcami. Jego ojca aresztowano i wywieziono do obozu w Treblince. Tam też został zamordowany. Janina musiała wykazać się niezwykłą odwagą i sprytem, aby ocalić siebie i synka.
W 1941 roku wraz z dwuletnim Włodzimierzem znalazła się w transporcie ewakuacyjnym. Wtedy, w tym całym rozgardiaszu, została rozdzielona z dzieckiem.
Zdeterminowana kobieta rozpoczęła poszukiwania, przemierzyła setki kilometrów, szukając chłopca w transportach i na stacjach kolejowych. Postanowiła, że nie spocznie, dopóki nie znajdzie swojego synka. Choć mało kto wierzył, że faktycznie się jej uda, wreszcie stał się cud, a Janina została nagrodzona za swoją odwagę. Mimo że wydawało się to zupełnie nierealne, odnalazła swoje dziecko.
Później wraz z synem trafiła na Syberię, gdzie znów wykazała się ogromnym heroizmem. Nie poddała się nawet na chwilę i z największym poświęceniem zdobywała jedzenie i leki dla chorowitego chłopca. Wreszcie udało się im wrócić do Polski i po latach tułaczki osiedli w Warszawie. Tam Press ukończył szkołę średnią i, zachęcany przez nauczycieli przekonanych o jego talencie, postanowił zdawać do PWST.
- Zbliżając się do matury, wiedziałem, że to jest mój kierunek. Dlatego zdawałem do szkoły aktorskiej. W przeciwieństwie do mojego późniejszego kolegi z planu filmowego Janusza Gajosa, który miał problemy, ja dostałem się od razu. Dziś on jest wybitnym aktorem, a ja średniakiem – mówił aktor w "Angorze”.
W 1963 roku, kiedy otrzymał już wymarzony dyplom, wylądował na scenie warszawskiego teatru. Stamtąd zaś trafił prosto na plan filmowy. Wtedy też przeżył pierwszą bolesną porażkę – kiedy ubiegał się o angaż w "Faraonie” Jerzego Kawalerowicza.
- Ubzdurało mi się nawet, że jest dobrze, iż otrzymam główną rolę – wspominał. - Po zdjęciach próbnych pożegnano się ze mną stwierdzeniem... być może do zobaczenia na planie. Czekałem na telefon. Dopiero z prasy, po jakimś czasie dowiedziałem się, że film jest już realizowany, a odtwórcą głównej roli został Jerzy Zelnik, notabene mój dobry, młodszy kolega z podwórka.
Ale wkrótce cierpliwość młodego aktora została wynagrodzona. Zaproponowano mu dołączenie do ekipy powstającego właśnie serialu "Czterej pancerni i pies” i aktor, choć kolidowało to z jego pracą w teatrze, ostatecznie wyraził zgodę.
- Szukali bruneta o południowej urodzie i mnie widzieli w tej roli. Nie wierzyłem, że coś z tego wyjdzie. Poszedłem raczej dla paru groszy, gdyż wówczas cienko prządłem – wyjawiał w "Angorze”.
I choć później narzekał, że rola go zaszufladkowała ("Do dziś jestem rozpoznawany jako Grigorij, mimo że osiwiałem, wyłysiałem i nie noszę wąsów ani hełmofonu”), to nie żałował, że przyjął tę propozycję. To właśnie na planie kultowego serialu poznał swoją przyszłą żonę, Renatę, studentkę szkoły plastycznej, która pracowała przy produkcji jako kostiumolog.
- Zakochałem się, pobraliśmy się, na świat przyszedł Grześ – mówił w wywiadzie dla "Przekroju”. *- Chyba jedyne dziecko pancernych urodzone na planie. Wszyscy myślą, że imię daliśmy mu na cześć granej przeze mnie postaci, ale tak naprawdę było uczczeniem mojego ojca Grzegorza, którego straciłem jako dziecko. *
Gdy wreszcie zakończono zdjęcia na planie serialu, Press z ulgą wrócił do teatru. Potem, oczywiście, próbował wykorzystać zdobytą popularność, ale interesujące propozycje zawodowe wcale nie napływały. Aktor na dobre został zaszufladkowany. Od tamtej pory powierzano mu role epizodyczne i drugoplanowe, niedające mu szansy ani na wykazanie się talentem, ani na stworzenie nowego, odmiennego aktorskiego wizerunku. Nic dziwnego, że Press wolał realizować się na teatralnej scenie.
Jego mama w 1968 roku wyemigrowała do Paryża, wystraszona antysemickimi nastrojami. Kiedy na początku lat 80. zaczęła chorować, aktor bez wahania postanowił do niej pojechać. Wiedział, że ma ogromny dług do spłacenia i nigdy nie krył, jak bardzo jest jej wdzięczny za troskliwą opiekę. Wraz z żoną i dziećmi wyruszył więc do Francji – i postanowił zostać tam na dłużej.
- Wiedząc, że nic mnie nie czeka w teatrze, gdyż nie miałem żadnej artystycznej propozycji, postanowiłem przedłużyć pobyt – dodawał w "Angorze”. Jego dzieci zaczęły chodzić do paryskiej szkoły i świetnie zaaklimatyzowały się w nowym kraju.
- I zostały na dobre. Córka mieszka tam do dziś, a syn wrócił po ośmiu latach. Ja wróciłem do Polski w 1987 roku, zaś żona dopiero z chwilą zakończenia edukacji dzieci – opowiadał.
Jego mama zmarła w 2000 roku i aktor nie kryje, że choć minęło tyle lat, wciąż za nią tęskni.
Po powrocie do Polski Press znowu grywał w teatrze i pojawiał się w filmowych epizodach ("Europa, Europa”, "Korczak”), ale wreszcie znalazł swoją niszę. Aktor zaangażował się w dubbing i od kilkudziesięciu lat użycza głosu kolejnym postaciom, m.in. smerfowi Łasuchowi. Przyznaje, że nie jest wyjątkowo zadowolony ze swojej kariery.
- Nie lubię się narzucać, nie walczę o siebie – mówił. - Czułem się zawiedziony, ale tłumaczyłem sobie, że może mam to, na co zasłużyłem. Nie buntowałem się jednak, nie złościłem, iż fantastycznego aktora odstawiono na boczny tor. Daleko mi do takiego. Umiem dać z siebie wiele, jestem rzetelny, ale to może za mało. Zdaję sobie sprawę, że nie miałem żadnej propozycji uczestnictwa w jakimkolwiek wydarzeniu polskiej kinematografii. Ani kiedyś, ani dzisiaj. Jeżeli jestem zatem czymś w życiu rozczarowany, to samym sobą, a nie światem.