Ten film miał powstać już cztery lata temu, ale *George Clooney zawiesił projekt, nie chcąc komplikować kampanii prezydenckiej Barackowi Obamie. Nic straconego: „Idy...” wchodzą na ekrany w równie gorącym momencie. Cała Ameryka żyje walką potencjalnych kandydatów na prezydenta. Przy porannej kawie obywatel USA słucha jak politycy wzajemnie wytykają sobie sobie błędy w zeznaniach podatkowych, ideowe skrzywienia, brudne źródła finansowania kampanii i pozamałżeńskie romanse. Cynizm i interesowność tych czarujących publikę panów z wybielonymi zębami to dla obywatela USA chleb powszedni. I o tym – między innymi – są „Idy marcowe”.*
Clooney, reżyser i współautor scenariusza gra w filmie jedną z centralnych postaci – ale nie jest to główna rola. Wciela się w walczącego o partyjną nominację gubernatora Mike'a Morrisa. Choć zmagania Morrisa są fabularnym silnikiem filmu, przebieg kampanii, wraz ze wszystkimi jej smaczkami śledzimy z tylnego siedzenia. Najważniejszym bohaterem jest bowiem Stephen Meyers (Ryan Gosling), drugi szef sztabu polityka. Sam o sobie mówi, że nie jest ani chrześcijaninem, ani Żydem, ani muzułmaninem; „Religia, którą wyznaję, nazywa się Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki”. Młody zapaleniec, wierny ideom i wierzący w sens polityki Meyers, wkrótce połamie sobie na niej zęby.
Twórcy postawili na komunikatywność. Choć film oparto na powieści Beau Willimona „Farragut North” zmieniony tytuł w oczywisty sposób nawiązuje do rzymskiego święta poświęconego bogu wojny Marsowi. Kojarzone jest ono głównie z zabójstwem Juliusza Cezara w 44 roku p.n.e. „I ty, Brutusie, przeciwko mnie?” miał pytać konający cesarz. Clooney nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Podtytuł „Id...” mógłby brzmieć „człowiek człowiekowi wilkiem”.
Czy rzeczywiście w polityce wszystkie chwyty są dozwolone? Meyers początkowo w to nie wierzy. Jednak czas zmienia perspektywę. Kiedy zorientuje się, że był zbyt naiwny i ufny, będzie za późno. Przystojny i lubiany przez media chłopak zostanie usunięty z wyścigu szczurów przez machlojki starszych kolegów. Walka odbywa się nie tylko na linii frontowej, ale też w okopach - wszak udział w kampanii to dla jej organizatorów trampolina do późniejszej kariery. Kiedy Stephen będzie chciał wrócić do gry, zrozumie, że na zgorzknienie i cynizm można odpowiadać tylko tym samym. Moralne pryncypia Meyersa i jego opinia o polityce ewoluują, by pod koniec można było zawrzeć je w jednym, treściwym zdaniu, które doskonale opisuje zresztą obyczajową dwulicowość amerykańskiej polityki. „Możesz kłamać, oszukiwać, możesz zacząć wojnę, doprowadzić kraj do bankructwa, ale nie wolno Ci zaliczać stażystek. Za to mogą Cię dopaść”.
Decyzja o opóźnieniu zdjęć znacząco wpłynęła na kształt i losy produkcji. Gdyby „Idy...” powstały wtedy, Stephena Meyersa grałby zapewne Leonardo DiCaprio (który zrezygnował z roli, ale pozostał współproducentem „Id...”). W 2008 Ryan Gosling, choć zdecydowanie rozpoznawalny, daleki był jeszcze od pozycji ikony młodego pokolenia, jaką dały mu „Blue Valentine”, a przede wszystkim „Drive”. Clooney jest w tym roku liderem wyścigu o oscarową statuetkę. Za „Idy...” żaden z aktorów nie otrzymał nominacji, pominięcie Goslinga wzbudziło zresztą sporo kontrowersji, choć znacznie mniej, niż – istotnie oburzający – brak wyróżnienia dla Michaela Fassbendera za „Wstyd”. Akademia doceniła jedynie
scenariusz autorstwa Clooneya, Granta Heslova i Beau Willimona. Jednak sam fakt, że Clooney miał w 2011 na koncie dwa doskonałe tytuły, przyczynił się do wzmocnienia jego pozycji w oscarowym wyścigu. Choć samemu Georgowi chyba nie zależy wybitnie na takich wyróżnieniach (vide jego żartobliwa mowa na ceremonii wręczenia globów)...
„Idy marcowe” są wciągające i dobrze napisane. Role wydają się skrojone na miarę dla obsadzonych aktorów. Jest w nich napięcie, humor, natężona obserwacja. Wszystko w filmie gra, jak dobrze nastrojony instrument. Widać dobrze się złożyło, że „Idy...” musiały trochę poczekać, bo wyszło im to zdecydowanie na dobre.