"Polowanie na muchy": Wojna płci
*"Polowanie na muchy" w odrestaurowanej jakości obrazu i dźwięku, wraca na polskie ekrany zaledwie trzy tygodnie po śmierci odtwórczyni głównej roli – Małgorzaty Braunek. Rola Ireny, żarłocznej modliszki, która łapie w sieci upadłego inteligentna, jest najbardziej pamiętną z jej dorobku.*
11.07.2014 13:45
Warszawa, schyłek lat 60. Włodek, pracownik księgarni, przeżywa kryzys wieku średniego. Zamknięty w ciasnym dwupokojowym mieszkaniu z gderającą mu nad uchem żoną, wlepionymi w ekran telewizora teściami i niesfornym synem, bohater desperacko pragnie ucieczki. Ta nadarza się, gdy pewnego wieczoru przypadkowo poznaje Irenę, młodą studentkę polonistyki. Jej szeroki uśmiech, wielkie „musze” okulary i lśniące blond włosy zawracają mu w głowie do tego stopnia, że Włodek nie chce wracać do domu. Wybucha romans.
„Polowanie na muchy” to jeden z najdziwniejszych filmów w bogatej twórczości Andrzeja Wajdy. Gdy wszedł na ekrany w 1969 roku, krytyka nie była dla niego łaskawa, wytykając reżyserowi, że ten zapuścił się na nieswoje terytorium. Dotąd tego rodzaju satyry były domeną rywalizującego z Wajdą Andrzeja Munka. Także sam reżyser nie był z filmu zadowolony – ubolewał, że rolę główną powierzył Zygmuntowi Malanowiczowi, a nie – jak planował – Bogumiłowi Kobieli. Nie podobał mu się także końcowy kształt filmu, który jak przyznaje, zrodził się po jego niepowodzeniach z kobietami. Ale 45 lat później jego film wciąż broni się jako obyczajowa komedia, trafnie podsumowująca skomplikowane niuanse damsko-męskich relacji.
Spora w tym zasługa właśnie Malanowicza i Braunek. On zagrał wypalonego inteligenta, usuniętego ze studiów po zaledwie pięciu semestrach, teraz usidlonego w małżeństwie, które coraz bardziej go uwiera. Malanowicz, aktor o twarzy absolutnie przeciętnej, był do tej roli wręcz stworzony. Z kolei Braunek wciela się w kobietę-żywioł, seksowną, inteligentną i nadaktywną, która po minięciu pierwszej fali ekscytacji okazuje się kobietą tak samo zaborczą, jak żona nieszczęsnego bohatera.
Docieranie się ich wzajemnej relacji jest dla Wajdy sposobnością, by powiedzieć coś o pokoleniu warszawskich inteligentów, zarówno tych aspirujących do lokalnej bohemy, jak i tych się z niej wywodzących. Włodek i Irena są jak woda i ogień, ale jednocześnie łączy ich to samo zblazowanie. Są pozerami, próbującymi wieść wywrotowy żywot w Polsce przydepniętej obcasem socjalizmu. On więc udaje, że nie jest sobą, pozuje na faceta utalentowanego, zaradnego i męskiego, ona zaś okazuje się przesadnie egzaltowaną trzpiotką, która mężczyzn zmienia jak rękawiczki. Szybko okazuje się, że ich priorytety znacząco odbiegają od siebie, a znalezienie wspólnego języka staje się niemożliwością.
Wajda celnie, kąśliwie podsumowuje nieporozumienia na linii kobieta-mężczyzna, pokazując, że obie płcie tak naprawdę żyją w bańce złudzeń. Zarówno Włodek widzi w Irenie kobietę, którą ona nie jest, jak i ona ma go za mężczyznę, do którego mu daleko. Taka sytuacja może prowadzić tylko do bolesnego rozpadu, nie dziwi więc, że reżyser kończy swój film na zasadzie surrealistycznego koszmaru – gdy zmęczony Włodek zechce powrócić do odrzuconej uprzednio rzeczywistości, będzie już za późno.