Przeklęty film
Ostatnia prosta przed transformacją. W Wietnamie i pod Czarnobylem grupa śmiałków z Polski kręci film, który przejdzie do historii. Dzięki potworom, goliźnie i egzotycznej przygodzie.
Ulubieniec Lema
Maj 1980 r. Kina grają "Samolot w płomieniach". Pierwszy radziecki film katastroficzny, mocno inspirowany amerykańskim "Portem lotniczym".
Sukces przechodzi najśmielsze oczekiwania. W samym ZSRR sprzedaje się 80 mln biletów. Nagle towarzysze dostrzegają w kinie rozrywkowym finansowy potencjał. Chcą więcej. Pomocną dłoń nieoczekiwanie podają Polacy.
Z inicjatywą wychodzi Marek Piestrak. Ojciec polskiego horroru, terminujący na planie "Dziecka Rosemary".
W 1973 r. reżyseruje "Śledztwo" na podstawie powieści Stanisława Lema. Zdjęcia kręci w Łodzi i Londynie. Na Wyspach filmuje przez trzy dni - za grosze, bez pozwoleń, partyzanckimi metodami.
Mimo przeszkód powstaje film, który pisarz do końca życia będzie uważał za najdoskonalszą ekranizację swojej prozy.
Pozycję speca od kina gatunkowego Piestrak ugruntuje kilka lat później "Testem Pilota Pirxa" i "Wilczycą". Oba zaliczą międzynarodowy i komercyjny sukces.
Jednak szalona propozycja, jaką przedstawia Rosjanom, nie przypomina niczego, co dotąd nakręcono po tej stronie żelaznej kurtyny.
- Pomysł na scenariusz miałem już od dłuższego czasu, ale brakowało pieniędzy. Z Rosjanami było to wykonalne - tłumaczy.
Człowiek Jaruzelskiego i król telenowel
Podwaliną "Klątwy Doliny Węży" jest drukowane na łamach "Przekroju" opowiadanie "Hobby doktora Travena" Roberta F. Strattona.
Pod pseudonimem kryje się wychwalany przez samego Wańkowicza Wiesław Górnicki. Reportażysta, pisarz i ghostwriter gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Autor większości jego przemówień. Także tego najsłynniejszego, z 13 grudnia 1981 r.
Piestrak pisze scenariusz do spółki z Wojciechem Niżyńskim, późniejszym autorem sukcesu "W labiryncie" i "Klanu".
"Klątwa Doliny Węży" to historia w każdym calu spielbergowska. Trójka bohaterów: polski naukowiec, francuska dziennikarka i diaboliczny antykwariusz tropią w Azji amforę pozaziemskiego pochodzenia. Jest tu wszystko: akcja, potwory, golizna i egzotyczna przygoda. Jak w hitach zza oceanu.
Główne role dostają odpowiednio Krzysztof Kolberger, Ewa Sałacka i Roman Wilhelmi.
W 1988 r. na ekrany wejdzie coś, co krytycy nazwą "polskim Indianą Jonesem", a bardziej złośliwi "Indianą Jonesem na miarę naszych możliwości".
Ale możliwości, jakimi dysponują twórcy, nie są wcale takie znów małe.
Bratnia współpraca
Budżet "Klątwy" do dziś pozostaje wielką niewiadomą. Pewnym jest, że był większy niż statystyczna polska produkcja z tamtych lat.
- Rosjan nie obchodziło, że akcja częściowo dzieje się w kapitalistycznym Paryżu, a sam film powiela zachodnie wzorce. Chcieli zarobić i się nie przeliczyli - wspomina Piestrak.
Początkowo chcą kręcić w Tajlandii, później w Laosie. W końcu staje, że egzotyczne plenery Polacy nakręcą w Wietnamie. Reszta ma powstać w Kijowie, Tallinnie, Polsce i nad Sekwaną.
- Wietnamczycy nie mieli technicznego zaplecza do kopiowania własnych filmów. W zamian za pomoc przy "Klątwie" zobowiązaliśmy się do powielenia ich taśm w naszych laboratoriach - tłumaczy Piestrak.
Quo vadis Lenczewski
Kłopoty pojawiają się na długo przed pierwszym klapsem. Kilka miesięcy wcześniej operator Ryszard Lenczewski wraz z reżyserem leci do Wietnamu na dokumentację.
Lenczewski upiera się, aby zrobić próby operatorskie z dwoma rodzajami taśmy: tańszą, na której mógłby być kręcony film, i droższym odpowiednikiem.
Zdjęcia na tej pierwszej wychodzą fatalne. Jego decyzja ratuje więc produkcję przed katastrofą.
Podczas podróży powrotnej na samolot do Hanoi operator trzykrotnie ociera się o śmierć.
- Najpierw nasza wołga omal nie wylądowała w wodospadzie. Chwilę potem rozbiliśmy ją na polu ryżowym. Noc, dżungla, leje. Trafiamy do lokalnej placówki Komunistycznej Partii Wietnamu, gdzie prawie zarobiłem kulkę - wspomina.
- W końcu znaleźliśmy wioskę, gdzie jakiś facet nas ugościł. Siedzimy, jemy, nagle nasz tłumacz mówi mu, że jesteśmy z Polski. Gospodarz dziwnie zerka i wychodzi. Chwilę później podtyka mi pod nos książkę. "Quo Vadis" Sienkiewicza. To był znak! - śmieje się Lenczewski.
Wszędzie Polacy
- Byliśmy w rozpaczy - wspomina Piestrak.
Lato 1987 r. Po przylocie do Sajgonu okazuje się, że obiecana dżungla, gdzie mają powstać kluczowe sceny, nie spełnia warunków. Jest zwyczajnie za mało drzew. W zamian Wietnamczycy wiozą Polaków do miejsca przypominającego park. Piestrak ma myśli samobójcze.
I nagle cud. Ktoś z ekipy zauważa w hotelowym lobby plakat biura podróży ze zdjęciem bujnie porośniętej doliny. Jest idealna.
Mają niebywałe szczęście. Trwają tam właśnie prace renowacyjne świątyni, kierowane przez polskiego architekta. Niestety, miejsce oddalone jest o kilka godzin od kwater ekipy.
- Pobudka bladym świtem. Cztery godziny jazdy terenówkami w skwarze. Potem godziny marszu pod górę z całym sprzętem na plecach. Zostawały tylko dwie godziny na zdjęcia, a wszyscy wykończeni. Koszmar - śmieje się Piestrak.
Niektóre ujęcia trzeba i tak podrasować, aby wyglądały bardziej egzotycznie.
- Razem z Ryśkiem woziliśmy ze sobą gałęzie, aby podkręcać ujęcia. Dziś to norma, używa się sztucznej roślinności.
Żar tropików
Upały są tak horrendalne, że któregoś dnia kierownik produkcji traci przytomność. Do tego plaga moskitów i nieznośna wilgoć, od której koroduje sprzęt. Nie da się pracować.
Lenczewski:
- Kiedy kręciliśmy scenę na lotnisku w Sajgonie, było 50 stopni Celsjusza. Pewnego dnia wyskoczyło mi coś na ręce. Lekarz patrzy: "To początek raka skóry. Albo wyleczy pan to w Europie, albo nie".
Wyleczył. W 1998 r. Lenczewski zdobędzie BAFTĘ, a w 2004 kolejną. W 2013 r. nominują go do Oscara za "Idę". Dwa lata później zasiądzie w Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej.
Panowie, mamy gości
- Robiliśmy zakłady, czy spadnie - chichocze kaskader Wacław Wiszniewski.
Chodzi o scenę na moście linowym, z którego zwisa dziennikarka grana przez Ewę Sałacką.
- To nie była scenografia. On naprawdę sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał runąć - przekonuje Piestrak.
Ekipa ma tylko kilka godzin. Kaskaderzy naprędce robią prowizoryczną uprząż dla Sałackiej. Pada klaps. Nagle rzeczywistość przerasta scenariusz. Aktorka naprawdę zaczyna się ześlizgiwać. Każdy pamięta to inaczej. Jedni mówią, że Sałacka w ostatniej chwili łapie się liny, inni, że wystającej zmurszałej deski. Od śmierci dzielą ją ułamki sekund.
- Ewa dzwoniła do mnie kilka razy, ale nigdy się nie skarżyła. Raz wspominała, że nie mogła przejść spokojnie ulicą, bo ciągle zaczepiali ją miejscowi. Traktowała to jak życiową przygodę. Była dumna z tego filmu - mówi Małgorzata Potocka, jej przyjaciółka.
Sałacka przywozi do kraju "pamiątki" - dwie małpki. Jedną nazywała Wacek, na cześć kaskadera Wiszniewskiego.
A na planie jak na wojnie.
Piestrak:
- Wieczór. Siedzimy przy ruinach świątyni, palimy. Nagle ten architekt rzuca: "Panowie, proszę się nie odwracać, mamy gości". To byli partyzanci. Czerwoni Khmerzy każdy z M16. Byłem bliski zawału.
Też chcieli zapalić. Chwilę posiedzieli w milczeniu i rozpłynęli się w ciemności.
Niczym Herzog i Kinski
- Rolę Wilhelmiego, czyli dr Travena, początkowo miał grać Henryk Talar. Ale szef studia stwierdził, że jest za niski i stanęło na Romku - wzdycha reżyser.
Wiele scen Wilhelmi wyobraża sobie inaczej. Za wszelką cenę stara się przeforsować swoją wizję i tak zmienić scenariusz, aby jego postać stała się głównym bohaterem. Piestrak nie ustępuje. Wybuchają kłótnie.
- Grał pod siebie, ale był lojalny i pracował do końca - podkreśla Piestrak.
- Byłem świadkiem, jak robił afronty naszym charakteryzatorkom czy ukraińskim kelnerom. Romek rzeczywiście nie był najłatwiejszy w obejściu, choć artystą był genialnym - dodaje odpowiedzialny za zdjęcia europejskie operator Janusz Pawłowski.
Latający złom
W Azji ekipa spędza miesiąc. I niemal bity miesiąc czeka na obiecany helikopter.
Wietnamczycy idą na łatwiznę i proponują, aby postać Wilhelmiego latała radzieckim śmigłowcem. Ale w scenariuszu jest amerykański.
Rozmowy z wojskowymi przeciągają się w nieskończoność. W końcu Lenczewski dostaje olśnienia i rzuca:
- Czy panowie generałowie sobie wyobrażają, że złoczyńca będzie latał radzieckim helikopterem?
Nikt nie polemizuje. Pod koniec zdjęć na plan trafia obiecana maszyna. Amerykańska, acz nadająca się co najwyżej na złom.
- Najpierw nie mogliśmy go odpalić, potem były problemy z lądowaniem. Aby imitować trafienie, Wietnamczycy przyczepili do podwozia racę. To, że jej w tej scenie nie widać, to wyłącznie zasługa wielu godzin montażu - mówi Piestrak.
W cieniu Czarnobyla
Po Wietnamie ekipa przenosi się do Kijowa. W studiu im. Aleksandra Dowżenki powstają sceny w zalanym grobowcu kosmitów, znajdującym się pod tytułową doliną.
Piestrak:
- To był schyłek komuny, zaraz wszystko miało się posypać. Nie było materiałów, więc szyli z tego, co mieli. Basen, w którym kręciliśmy, przeciekał jak sito. Grota wyglądała jak z papier-mache. Straciliśmy tam mnóstwo czasu i nerwów.
Lenczewski:
- Podczas kręcenia zdjęć podwodnych spojrzałem do góry. Cały basen był doświetlany lampami. Wystarczyło, że jedna by spadła, a wszyscy byśmy się usmażyli.
Samopoczucia ekipy nie poprawia fakt, że nie tak dawno, zaledwie 130 km dalej, doszło do katastrofy w Czarnobylu.
- Ciągle zapewniali nas, że nic nam nie grozi. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak uwierzyć na słowo - śmieje się Piestrak.
Do następnego incydentu dochodzi w Tallinnie. Podczas kręcenia ujęć z wężami strzegącymi amfory treserowi ucieka kobra. Estończycy zarządzają ewakuację studia. Zdjęcia stają.
- To były jadowite kobry z Azerbejdżanu, hodowane w celach badawczych i do produkcji antidotum. Przywiózł je facet, który między zdjęciami trzymał je w hotelu w zwykłej walizce. Szaleństwo - mówi reżyser.
Wyszło, jak wyszło
To, co w "Klątwie Doliny Węży" na pewno nie wychodzi tak, jak powinno, to efekty specjalne.
Sceny z posągami strzelającymi laserami z oczu preparują technicy z Kijowa. Piestrak odrzuca je cztery razy. W końcu nie ma wyjścia i pod presją czasu akceptuje. Ale wie, że są słabe.
Wiele do życzenia pozostawia scena ze strażnikiem grobowca. W scenariuszu opisany jest jako wijąca się, pokryta śluzem, wężopodobna kreatura. To, co trafia na plan w Górach Stołowych, Piestrakowi rozdziera serce.
Węża konstruuje Janusz Król, legenda polskich efektów specjalnych. Do dziś żadna ze stron nie chce wziąć odpowiedzialności za porażkę.
- Miał wić się w powietrzu nad aktorami. Opracowałem trajektorię poruszania się w skalnym labiryncie, wymyśliłem system sterowania. Jednak do podpisania umowy na te "ekstrawagancje" nie doszło - wspomina Król.
- Nie dostałem też obiecanej ekipy. Ostatecznie obsługiwało go trzech kaskaderów. Podnieśli go na linie, pirotechnik odpalił dymy, a ja zdalnie głowę. Z kasy, jaką miałem do dyspozycji, wycisnęliśmy maksa - dodaje.
Piestrak uważa, że Król miał odpowiednio dużo czasu na stworzenie stwora. Choć zgadza się, że być może jego plany były zbyt ambitne, a pieniędzy za mało. I wyszło, jak wyszło.
W Moskwie strzelają korki
3 października 1988 r. w kinie Skarpa odbywa się uroczysta premiera z udziałem ekipy i aktorów.
Recenzje nie są zbyt entuzjastyczne. Krytyk "Filmu" zarzuca Piestrakowi zbyt nachalne czerpanie z "Poszukiwaczy zaginionej Arki" i scenariuszowe mielizny. Chwali za to Sałacką.
Innego zdania są zachwyceni członkowie komisji kolaudacyjnej. Piszą, że film jest dobrą zapowiedzią drugiej reformy gospodarczej, i chwalą twórców za trafienie w gusta masowego odbiorcy.
Tak samo myślą widzowie szturmujący kina. W Polsce na "Klątwę" sprzedaje się ponad milion biletów. To świetny wynik.
Ale prawdziwy sukces Piestrak odnosi za granicą. W ZSRR film przyciąga do kin 25 mln widzów. Towarzysze otwierają szampana.
Piestrak:
- Kilka lat temu zostałem zaproszony na festiwal do Chin. Melduję się w hotelowej recepcji. Zagaduje mnie po rosyjsku jakiś mężczyzna. "Piestrak? Ten od "Klątwy"? Trzy godziny stałem w kolejce pod kinem!".
W Wietnamie film nigdy nie trafia do kin. Tamtejsza cenzura uznaje go za zbyt imperialistyczny. W ten sposób "Klątwa" ląduje w drugim obiegu.
Skóra jak u nosorożca
Po zmianie ustroju "Klątwa Doliny Węży" staje się chłopcem do bicia dla krytyków młodego pokolenia.
Ktoś nazywa Piestraka reżyserem kina klasy B. W 2012 r. powstaje antynagroda filmowa nazwana na cześć filmu.
- Na trzecim roku reżyserii miałem zajęcia z Andrzejem Wajdą, który powiedział: "Musicie mieć skórę nosorożca, bo na pewno znajdą się tacy, którzy będą krytykować wasze filmy. Jeśli chcecie robić, to co kochacie, wyhodujcie sobie odporność i róbcie swoje - kwituje Piestrak.
Grzegorz Fortuna, dyrektor programowy Octopus Film Festival, uważa, że reżyser miał ogromnego pecha, iż urodził się w Polsce. W dodatku w czasach, kiedy kino gatunkowe często traktowano z pogardą.
Jego zdaniem pod względem jakości "Klątwa" wcale nie odstaje od dziesiątek podobnych filmów z Włoch czy Francji, które w latach 80. zalały rynek VHS. Problem w tym, że po latach filmy Piestraka zaczęto przyrównywać do hollywoodzkiego Kina Nowej Przygody, z którym w realiach PRL-u po prostu nie dało się konkurować.
- Tak narodziła się narracja, wedle której "Klątwa Doliny Węży" ma być rzekomo najgorszym polskim filmem sprzed 1989 r. Narracja, z którą bardzo trudno się zgodzić, jeśli widziało się więcej niż pięć polskich filmów z tego okresu - podkreśla Fortuna.
Frajda
Rok 2018. Lenczewski odwiedza córkę w Danii. Na przyjęciu poznaje jej kolegę, polskiego lekarza.
Kiedy zbiera się do wyjścia, mężczyzna daje mu do podpisu reprodukcję plakatu "Klątwy Doliny Węży".
- Zdziwiłem się, bo nie był to najbardziej artystyczny obraz, jaki zrobiłem. Okazało się, że z innymi polskimi lekarzami mają tam mały fanklub filmu Piestraka. Dotąd podchodziłem do "Klątwy" z rezerwą. Ale dzięki temu spotkaniu uwierzyłem, że film ciągle rezonuje, ktoś go ogląda i ma z tego frajdę. A przecież o to chodzi.