Raport z kosmicznych slumsów

Filmowy dowcip Petera Jacksona nie jest może tak nowatorski jak piszą o nim rozentuzjazmowane media, jednak na tle mizerii kina SF ostatnich lat, wyróżnia się świeżością i humorem. Nie po raz pierwszy składając film z odpadków i filmowych cytatów tworzy w kinie nową jakość.

24.09.2009 16:14

Zacznijmy od bolesnego banału. „Dystrykt 9” to kinowy fenomen. Zrealizowany z dala od hollywódzkich studiów (film jest koprodukcją RPA i Nowej Zelandii) za „jedyne” 30 mln $, w samych Stanach zarobił ponad trzykrotność tej sumy wzbudzając zachwyty zarówno widzów jak krytyków. „Fenomen”, „odrodzenie gatunku”, „najlepszy film SF od czasu „Blade Runnera” to tylko, niektóre z określeń jakie powinęły się przez światową prasę. Czy jest w tym przesada? Niewątpliwie, ale niewielka.

„Dystrykt 9” to rozwinięcie pomysłu z krótkometrażowego filmu „Alive in Jo’burg” Neilla Blomcampa . Młody reżyser reklamówek nakręcił paradokument o rzekomej inwazji kosmitów na Johanesburg , z tą różnicą, że obcy zamiast siać zniszczenie osiedlają się na Ziemi. Reżyser wyszedł z kamera na ulice miasta by zrobić uliczną sondę na temat obecności osobliwych „emigrantów”. Wkręcając autentycznych ludzi demaskował szowinizm i niechęć mieszkańców do obcych. Fakt, że to istoty z innej planety okazał się drugorzędny.

Filmik tak zachwycił Petera Jacksona („Władca pierścieni”), że postanowił własnej kiesy wysupłać pieniądze na jego pełnometrażową wersję. Tytułowy „Dystrykt 9” to dzielnica slumsów w jakiej przetrzymywani są kosmici. Opieką nad nimi zajmuje się specjalna organizacja pod nazwą MNU, której przewodzi lekko znerwicowany Wikus van der Merwe (Sharlto Copley). Poza pilnowaniem obcych jej zadaniem jest także prowadzenie badań nad ich DNA, złamanie kodu genetycznego jest bowiem konieczne by użyć tajemniczej i potężnej broni odebranej galaktycznym osadnikom. W wyniku wypadku do jakiego dochodzi podczas akcji eksmisji obcych, niespodziewanie kluczem do rozwiązania zagadki staje się Wikus. Wybaczcie to lakoniczne streszczenie, ale mimo niewątpliwie zakręconej akcji, to nie fabuła a forma stanowi o sile filmu. „Dystrykt 9” stylizowany jest bowiem na niby – dokument, a całą historię widzimy niejako przez pryzmat współczesnych mediów, a więc w sposób rozszczepiony, rwany i wielogłosowy. Narracja prowadzona jest dwutorowo:
oglądamy akcję główną przeplataną nagranymi już postfactum wywiadami bohaterami i świadkami. Docierający do nas obraz pochodzi z różnych źródeł: niby – amatorskich nagrań, kamer telewizyjnych i przemysłowych, a także materiałów operacyjnych policji. Ten pomysł wykorzystywano już w kinie parokrotnie („Blair Witch Project” czy zeszłoroczna „Operacja: Monster”), jednak nigdy tak konsekwentnie jak u Blomcampa. Do tego w przeciwieństwie do poprzedników, reżyser nie unika elementów autoironii (na internetowych forach toczą się liczne dyskusje dotyczące zawartych w „Dystrykcie..” cytatów z klasyki kina SF).

Film można też odczytać jako głos w kwestii światowego problemu emigrantów. Kosmici, nazywani tu pogardliwie „krewetkami” to nie krwiożercze monstra, a odpowiednik taniej siły roboczej, próbującej ułożyć sobie jakoś życie w niesprzyjających okolicznościach. Jednak nie warto popadać w ton przesadnie serio. „Dystrykt 9” to przede wszystkim dobra zabawa, inteligentna gra z konwencją i dowód na to, że dobry pomysł w kinie zawsze wart jest więcej niż gargantuiczny budżet.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)