[recenzja] ''Jeż Jerzy: The Movie'': Najlepsza polska komedia od czasów ''Ciacha''
Jeż Jerzy, jeden z niewielu kultowych bohaterów polskiej popkultury, upadł na dno. Nie dlatego, że dwóch przygłupich skinheadów pobiło go, związało i wrzuciło do Wisły, a dlatego, że podjął wyzwanie "Włatców Móch" i stanął w konkursie na najbardziej obrzydliwy film animowany wyprodukowany w naszym kraju. Rozczarowanie jest tym większe, że od strony formalnej to prawdziwa perełka. Jeż Jerzy to film pokazywany w ramach Panoramy Polskiego Kina na rozpoczętym 6 czerwca Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Trudno zrozumieć, dlaczego Rafał Skarżycki (scenarzysta) swoją opowieść sprowadził do poziomu rynsztoku, a następnie utopił w kloacznych gagach i dowcipach o pierdzeniu. Bo o tym w zasadzie jest jego scenariusz. Jerzy jest postacią drugoplanową, najważniejszy jest jego klon - obrzydliwy, zmutowany potwór zdobywający niesamowitą popularność dzięki wulgarnym filmikom. Pod nieobecność Jerzego, Klon pokazuje światu dwa palce, puszcza gazy wszystkimi otworami ciała, swego płonącego penisa gasi puszczając na niego pawia, a w finale występuje umorusany w odchodach. W chwilach wytchnienia napastuje seksualnie urządzenia elektryczne i napada na seks shopy. I choć jest to satyra na polską popkulturę, trudno nie odnieść wrażenia, że Skarżycki wpisuje się w jej najniższe rejestry. Klon tak mu się spodobał, że napisał tekst specjalnie pod niego i pod jego statystycznego fana - wyśmiewanego w filmie półinteligenta, który dojrzałość kojarzy z "kurwami" w dialogach i rysowanymi cyckami.
Twórcy "Jeża Jerzego" są w tym równie cyniczni, co autorzy "Włatców Móch" - stworzyli film dla dzieci, który udaje dojrzałą produkcję (twórcy np. "South Park" czy "Family Guya" tworzą film dla dorosłych, który udaje film dla dzieci). Szczytem ich poczucia humoru są walające się wszędzie sztuczne penisy i latające nad Warszawą dmuchane lalki. I Monika Olejnik, jako Monika Olejnik mówiąca o "czarnym dniu różowego biznesu" (hłe hłe). Jest jeszcze gryzienie w tyłek, skinhead co nie chce "jeżowi męczyć węża" i dwie sceny więzienne - zgadnijcie o czym. Co gorsza, większość dowcipów ma długą brodę, zaczynając od warszawskiej palmy, a kończąc na tajemnicy stołecznych kebabów. Dobrze chociaż, gdy dostaje się komuś, kto zasłużył - politykom, skinheadom, krytykom - niestety zazwyczaj, by nie komplikować, Skarżycki wyśmiewa kujonów, głupków i upośledzonych (taką postacią jest przecież Klon).
Ktoś powie, że to stylizacja, a pod nią Jerzy skrywa głębokie przesłanie. Ale obiecywane szczyty społeczno-politycznej satyry to wyszydzanie moherowych beretów i indywiduów pokroju Andrzeja Leppera. Spłycanie popkultury do przekleństw i portretowanie wpływowych krytyków sztuki, jako kontrolowanych przez władzę dyletantów zachwycających się Klonem i śpiewającym nago Majkelem (Majkel jest czarny, ma więc wielkiego penisa i gra w filmach porno - hłe hłe hłe). Bardzo to mizerne podstawy dla dzieła, które uzurpuje sobie prawo do bycia satyrą na dzisiejszą Polskę.
Do tego wszystko się tu potwornie dłuży. Zakończeń jest zbyt wiele, punkty kulminacyjne rozrzucone są po całym scenariuszu, a naprawdę zachwycających scen (walka cieni w deszczu, zasadzka na bazarze czy spacer po domu strachów) jest jak na lekarstwo.
Skarżyckiemu i Leśniakowi (rysownik serii) udało się obedrzeć swojego bohatera z kultowości. Filmowy Jeż budzi zażenowanie, zamiast zmuszać do myślenia namawia do pustego rechotu. Jest płytki, pozerski i nieaktualny. I bardzo nieśmieszny. Czym wpisuje się najgorsze tradycje polskiej komedii.