"Seks w wielkim mieście" był hitem. Dziś nie sposób go oglądać
Wszystkie kochałyśmy ten serial. Ale po dwudziestu latach od daty emisji pierwszego odcinka musimy przyznać, że adaptacja książek Candace Bushnell była płytka i odrealniona.
07.06.2018 | aktual.: 08.06.2018 10:25
Bohaterki rysowane grubą kreską
Kultowy serial końca lat 90-tych, 7 czerwca 2018 r. skończył dwadzieścia lat. Mimo to nadal jest jednym z chętniej oglądanych tasiemców. Z tą różnicą, że teraz interesuje starsze pokolenia. Czyli te, które dojrzewały wraz z Carrie i jej koleżankami. Młodsze dziewczyny nie są zainteresowane serialem, bo to, co zadowalało dwadzieścia lat temu, czyli: swoboda mówienia o seksie, wolny wybór w kwestii partnerstwa czy macierzyństwa, błyskotliwa kariera, a przede wszystkim dbanie o własne interesy(głównie w łóżku), jest dzisiaj normą. Ba! To, co było głosem feministek, dwadzieścia lat temu, dziś mogłoby paść pod ich ostrzałem.
Bohaterki "Seksu w wielkim mieście” są przedstawione zbyt powierzchownie. Zupełnie tak jakby ktoś nakreślił je grubą kreską, bez potrzeby zajrzenia pod spódnicę (jakkolwiek dziwnie to zabrzmi). Bo owszem, pod spódnicę zagląda się bardzo dużo, ale fizycznie, ostentacyjnie, trochę po męsku. Wciąż brakuje tu zgłębienia charakteru kobiety i częstokroć powiela się na ich temat stereotypy: że rozmawiają głównie o facetach i ciuchach, że walczą by zmieścić się w rozmiar „S”, albo że bez mężczyzny u boku są niepełnowartościowe.
W tym serialu brakuje prawdziwych pytań, które generowałyby przemyślenia o to dokąd zmierza feminizm i wolność, którą wywalczyłyśmy sobie wiele lat temu. Bohaterki są atrakcyjne, dobrze ubrane i nigdy nie pracują, wciąż tylko jadają ze sobą lunche i rozmawiają o kolejnej parze szpilek. Samanta jest niczym macho w krótkiej spódnicy i zmienia parterów jak rękawiczki. Z kolei Charlotte panicznie boi się zostać starą panną. Wydaje się zatem, że serial powiela stereotypy na temat kobiet zamiast je z nich wyzwalać. I choć w 2000 r. zachwycał śmiałością, to dziś ogladamy go z ironicznym uśmiechem i przymrużeniem oka.
"Dziewczyny" czyli przykład nowej fali feminizmu
W odpowiedzi na archaiczny "Seks w wielkim mieście" musiał powstać nowy tytuł. Bo przyszło nowe pokolenie, jeszcze odważniejsze i bardziej bezkompromisowe. Pokolenie dziewczyn, które wkracza w dorosłość i nie boi się brzydoty, nadwagi czy nieradzenia sobie z emocjami. Przede wszystkim pokolenie, które nie boi się kończyć ze wszystkimi utartymi stereotypami. "Dziewczyny”, podobnie jak ich poprzednik ma sześć sezonów, a te przedstawiają losy czterech bliskich przyjaciółek, które jednak częściej drą ze sobą koty niż się wspierają. Bo czyż nie tak właśnie jest w życiu?
"Dziewczyny" to twór młodej aktorki i reżyserki, Leny Dunham. Ta 32-letnia kobieta, której daleko do ikony piękna walczy o prawa kobiet według własnego pomysłu. A tym pomysłem jest odczarowanie roli kobiety w społeczeństwie, głównie w kontekście związków, fizyczności i tego, co wypada. Lena wciela się w postać Hannah Horvath, która podobnie jak Carrie Bradshaw kocha pisać, a jej najbliższy przyjaciel, to gej.
Przy okazji pisania, Hannah imprezuje ZA DUŻO. Pije ZA DUŻO. Uprawia ZA DUŻO seksu i zdecydowanie ZA DUŻO je. Czego efektem jest ZA DUŻA figura bohaterki, która nie mieści się w kadrze. A jednak, tak ma być. Misją Leny było bowiem odrzucenie wszystkich pomysłów na temat tego, co kobiecie wypada, a czego nie powinna. Z serialu bije manifest, że nie musimy spełniać się w żadnej z narzuconych nam ról i możemy robić to na co mamy ochotę, nawet jeśli jest to niekobiece, wstydliwe i małostkowe. Nawet jeśli będzie tego ZA DUŻO i ZA BARDZO.
Od stand-upu do świata filmu
Producentem wykonawczym "Dziewczyn” jest sam Judd Apatow, który w 2015 r. nakręcił "Wykolejoną”, obsadzając w głównej roli stand-uperkę Amy Schumer. Ta, po filmie stała się jedną z najpopularniejszych aktorek w Ameryce. I nie tylko ze względu na komediowe role, lecz z uwagi na niepoprawność polityczną i ostry język. Amy, podobnie jak jej parę lat młodsza koleżanka, waży nieco ponad 80 kg i bez kompleksów podchodzi do siebie i swojego ciała.
29 czerwca na ekrany polskich kin wejdzie najnowszy film z jej udziałem, o przekornym tytule "Jestem taka piękna”. Postać Renee Barrett wydaje się być stworzona dla Amy, która wyśmiewa mankamenty swojej figury, nie bojąc się jednocześnie przekraczać tematów tabu.
- Nie mogę mieszkać w Los Angeles, bo tu nie pasuję. Moje ramiona uznawane są za nogi, więc budzę sensację jako ośmiornica, mówi w programie Ellen DeGeneres, pokazując grube ramiona.
Dzięki "bezkompromisowemu feminizmowi", jak sama go nazywa, magazyn "Time" umieścił ją na liście najbardziej wpływowych osób na świecie. Przełomem w jej karierze był program w Comedy Central, "Inside Amy Schumer”, kilkuminutowe skecze, w których wyśmiewa to, jak bardzo odbiega od magazynowego ideału kobiety. Stacja telewizyjna zaufała jej po tym, gdy szturmem zdobywała kolejne sceny jako klnąca stand-uperka, z poczuciem humoru ostrym jak brzytwa.
- Kobiety jak wiadomo służą bowiem do tego, żeby śmiać się z żartów mężczyzn. Bo same nie umieją być zabawne. Poza tym to mężczyźni wynaleźli żarty - drwiła w jednym z wywiadów, tłumacząc czemu jest tak niewiele kobiet w roli komików.
Odwaga bycia sobą
W tym kontekście okazuje się, że "Seks w wielkim mieście" przedstawiał kobiety w sposób archaiczny, tak typowy dla lat 90. gdy rozmnożyły się pisma kobiece: "Glamour", "Cosmpolitan" czy "Vogue". I nie ma się czemu dziwić. Po prawie 50 latach obecności "Playboya" na rynku, który szturmem zdobywał świat męskich fantazji, wartości opisywane przez "Cosmopolitan" odważyły kobiety na większą śmiałość i zdrowy egoizm, ale również przybranie męskiego stroju (mentalnego oczywiście). Nie widząc innej możliwości, kobiety założyły spodnie, wypchały kieszenie pieniędzmi i udowadniały własną siłę poprzez seksualne wyzwolenie się z okowów grzecznych dziewczynek.
Dziś jednak dziewczyny wiedzą że nie muszą niczego udowadniać. Mogą być sobą. Piękne, czy brzydkie. Grube czy chude. Miłe, czy pyskate. Cnotliwe czy puszczalskie. To i tak wszystko tylko puste słowa i kolejne etykietki, które nie mają wiele wspólnego z prawdziwym życiem.* Bo dziś "bezkompromisowy feminizm" polega na totalnej akceptacji bez żadnego "ale". To odwaga bycia sobą i prowadzenia życia, w kontrze do ról, w które zostałyśmy wciśnięte.*