"Selma": (Nie)spełniony sen [RECENZJA]
Pierwsza scena – doktor Martin Luther King odbiera pokojową nagrodę Nobla. Kilka filmowych minut później cztery czarnoskóre dziewczynki giną w zamachu bombowym przeprowadzonym przez Ku Klux Klan. Kontrast ten znakomicie definiuje *"Selmę" Avy DuVernay. Bo zdawałoby się, że jeszcze jeden dyplom, kolejny podpis na dokumencie i nowo uchwalona ustawa załatwią sprawę nierówności rasowych, a wizyta Kinga w Sztokholmie to nic innego, jak ukoronowanie działań amerykańskiego aktywisty. Ale to sukcesy może nie tyle iluzoryczne, co szczątkowe.*
(Zamieszki w Selmie, 1965/ fot. East News)
Prezydent Lyndon B. Johnson – sportretowany cokolwiek niesprawiedliwie, jako bigot i oportunista – daje mu do zrozumienia już podczas pierwszego spotkania, że biurokratyczny mechanizm nie może zostać przeciążony kolejnymi wymagającymi wysiłku postulatami czarnoskórej społeczności. Na papierze przecież wszystko wygląda porządnie. Są pilniejsze rzeczy, którymi musi zająć się głowa państwa.
Miliony obywateli, mimo że przepisy mówią inaczej, nadal pozostają bez prawa do głosowania, czyli, innymi słowy, do samostanowienia. Sytuacja jest szczególnie ciężka na konserwatywnym Południu, gdzie nadal zdają się obowiązywać dopuszczające segregacje prawa Jima Crowa. Spętany politycznymi gierkami prezydent Johnson bezradnie rozkłada ręce. Nawet i King (znakomity David Oyelowo, który z emfazą wygłasza płomienne mowy), zwykle przedstawiany jako niezłomny, prący naprzód bojownik, miewa u DuVernay chwile zwątpienia, choć nigdy co do zasadności protestu, ale jego formy. Stoi gdzieś pomiędzy radykalnymi działaczami od Malcolma X i zachowawczymi młodziakami z SCLC. Starania Kinga o należną czarnoskórej Ameryce pełnię praw wyborczych, zamanifestowane zorganizowanym marszem protestacyjnym z miasteczka Selma do stołecznego Montgomery, tłumione są siłą przez gubernatora George'a Wallace'a (granego przez chwilami niepotrzebnie szarżującego, ocierającego się o karykaturalność Tima Rotha).
(Zamieszki w Selmie, 1965/ fot. East News)
DuVernay podjęła słuszną decyzję i nie nakręciła tendencyjnego filmu biograficznego. King nadal jest niezbędnym katalizatorem przedstawionych zdarzeń, a napięcia pomiędzy nim a żoną zajmują sporo miejsca, lecz centrum „Selmy” są polityczne zmagania nawet nie tyle dwóch, co paru stron, z których każda posunie się nawet i za daleko dla dobra swojej agendy. I choć niekiedy zdarza się reżyserce odczytywać fragmenty żywcem z książki do historii, znakomicie napisany film – ponoć DuVernay poprawiła 90% pierwotnego scenariusza; na dodatek, z powodu braku praw wytwórni do przemówień Kinga, musiała samodzielnie je sparafrazować – nie jest akademickim wykładem, nie ucieka się do banału i schematycznej formuły „biopicu”. Swoją premierę w Stanach Zjednoczonych „Selma” miała niedługo przed pięćdziesięcioleciem pamiętnego marszu.
Data zapewne nie została wybrana przypadkowo – choć film czekał na realizację całe lata – i amerykańskie szkoły dopisały, ale nie zmienia to nadrzędnego faktu: przez te pół wieku nastąpiło sporo zmian, lecz będzie musiało minąć przynajmniej kolejne pół, aby sen Martina Luthera Kinga mógł się spełnić.