To był pamiętny 1990 r. Premiera "Dzikości serca" zbiegła się w Polsce z czasem wielkich zmian - otwarcia na świat, wolności i dostępu do wielu nowinek. Także w kinach zaszła rewolucja, bo królować zaczęły filmy z USA.
Dzieło Davida Lyncha trafiło więc na polskie ekrany w szczególnym czasie. O Lynchu, który zrobił do tamtej pory między innymi "Człowieka słonia", "Diunę" i "Blue Velvet", było już dość głośno zarówno na świecie, jak i w kraju. Zwłaszcza ten ostatni film szokował, budził spore kontrowersje lub zwyczajnie był niezrozumiały. Okazał się swoistą zapowiedzią serialu "Twin Peaks", u nas emitowanego po "Dzikości serca".
Oba dzieła wyniosły Lyncha na szczyt sławy, właściwy rzecz jasna dla jemu podobnych twórców spoza masowego nurtu kina, gdzie lokuje się do dziś.
Pewna krytyk określiła "Dzikość serca" mianem sentymentalnej makabry. Trudno o lepsze nazwanie historii opowiadającej o szalonej miłości w absolutnie szalonym i złym świecie.
To nie tyle krzykliwy, co wrzeszczący kolaż wielu konwencji i sztuk. Przede wszystkim znajdziemy w nim film drogi, melodramat, thriller, po trosze kryminał, ale ma i coś z musicalu, baśni, komiksu, telewizji. Nie zabrakło również typowego dla Lyncha czarnego humoru, surrealizmu, fascynacji dziwactwami i wszelaką ohydą.
Jeśli nawet nie jest to najlepszy film Lyncha, to z pewnością dał w nim największy upust swej rozbuchanej fantazji wizualnej oraz umiejętności w żonglowaniu różnymi zapożyczeniami przy jednoczesnym parodiowaniu, czy wręcz kpieniu z nich.
Dziś chyba łatwiej zrozumieć przyznanie mu kontrowersyjnej wtedy Złotej Palmy w Cannes. Pamiętajmy, że to Lynch pokazał drogę, którą poszli inni; czasem nawet z lepszym rezultatem. Palma pierwszeństwa należy mu się z pewnością.