"Siedmiu wspaniałych": Siedmiu dublerów [RECENZJA]
„Siedmiu wspaniałych” w reżyserii Antoine’a Fuquy to jeden z tych niewielu filmów, w których okazuje się, że niewiedza może popłacać. Bo jeżeli ktoś nie zna pierwowzoru autorstwa Freda Zinnemanna z początku lat 60. i „Siedmiu samurajów” Akiry Kurosawy, wyjdzie z tego filmu zadowolony. W innej sytuacji, tak różowo zapewne już nie będzie.
Zręczny filmowy rzemieślnik, jakim jest Fuqua, choć podkreśla, że na klasycznych westernach się wychował i za młodu oglądał je z babcią, przepisał tę historię według sprawdzonych hollywoodzkich prawideł. Niemrawy zarys psychologii postaci zastąpiła jeszcze większa ilość efektownie rozplanowanych strzelanin. Zaś wybór tytułowych siedmiu wspaniałych to nic innego jak wykładnia poprawności politycznej, tudzież finansowych zakusów. Bo kogo wśród nich nie ma. Od czarnoskórego kowboja na usługach rządu, przez irlandzkiego chlejusa, władającego po mistrzowsku białą bronią Azjatę, wyjętego spod prawa Meksykanina, aż po Indianina z plemienia Komanczów. Grupa może i z potencjałem (głównie marketingowym), ale wyraźnie na ekranie brakuje między nimi chemii. A szkoda, bo w obsadzie znalazł się Denzel Washington, Chris Pratt, Vincent D’Onofrio. Wreszcie zjawiskowa Haley Bennett, którą nie wiedzieć czemu (choć może właściwie wiadomo) w każdej scenie, bez względu na dramaturgię, wyróżnia wyjątkowo wydatny dekolt.
Fuqua prochu nie wymyślił. Bo jak przystało na remake, najzwyczajniej nie mógł. Ciemiężoną meksykańską wioskę zastąpiła niewielka mieścina Rose Creek, a zapalczywego herszta bandy – Calverę z filmu Zinnemanna, zimny, amerykański kapitalista Bartholomew Bogue (w tej roli Peter Sarsgaard)
. Jedni atakują, drudzy bronią, schemat stary jak świat. Kilka dopisanych względem pierwowzoru scen czy nowych wątków sprawdza się tu dość przeciętnie, a płynące z ekranu żarty w większości puszczamy mimo uszu. Nie ma co ukrywać, że w tym filmie czeka się przede wszystkim na rozwiązanie, czyli finałową sekwencję oblężenia Rose Creek. A ta wypada naprawdę nieźle, co w dużej mierze wiąże się z możliwościami, jakimi dzisiaj dysponuje kino. Innymi słowy, tam gdzie człowiek nie może (bądź nie ma pomysłu), zasłoni się technologią. Bo czymże jest jeden wybuch więcej dla speców od efektów?
Żeby jednak oddać sprawiedliwość, „Siedmiu wspaniałych” to widowisko utrzymane w niezłym tempie, które ogląda się w gruncie rzeczy całkiem dobrze. Sprawdzi się jako nie wymagająca specjalnej refleksji weekendowa rozrywka z colą i popcornem. Tyle że pojawiające się w naszych kinach w ostatnich latach westerny - gatunek ten przeżywa prawdziwy renesans - przyzwyczaiły jednak do czegoś więcej. I wydawało się, że tak może być i tym razem. Zwłaszcza, że za scenariusz odpowiadał m.in. Nic Pizzolatto, który na swoim koncie ma współpracę przy dwóch znakomitych serialach „Dochodzenie” i „Detektyw”. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że remake Fuquy to pójście na łatwiznę. Producenci już jednak liczą pieniądze, bo słupki z pewnością będą się zgadzać. Mnie po projekcji pozostaje jedynie pogwizdywanie oryginalnego, muzycznego motywu, który pojawił się tutaj w ciekawej, odświeżonej aranżacji.