Slow West: Wyśniony Dziki Zachód [RECENZJA]
W pierwszej scenie filmu nastoletni bohater celuje z rewolweru w rozgwieżdżone niebo, kreśląc na nim własny wzór. Stojący za kamerą „Slow Westu” debiutant John Maclean robi coś bardzo podobnego – z rozległej konstelacji gatunku wybiera pojedyncze, niekoniecznie współgrające ze sobą zagadnienia i motywy.
Efekt jest świeży i zaskakujący – nie wchodząc do końca w żaden z obowiązujących schematów narracyjnych, Maclean ulepił film, który nie jest ani tradycyjnym westernem, ani łamiącym zasady antywesternem; film, który nie jest żartem, balladą ani moralitetem. A jednocześnie jest wszystkim tym po trochu, swego rodzaju prześwietleniem gatunku, jego fantazmatem składającym się z luźno połączonych ze sobą miniatur. Wrażeniu sprzyja obrany przez reżysera format obrazu 1.66:1 – nietypowy i niepopularny, bliższy kwadratowi, z jakim kojarzona jest klasyka z pierwszych dziesięcioleci ubiegłego wieku, niż współczesnej szerokiej panoramie. Taki format, w połączeniu z fragmentarycznym układem fabuły i przemyślanym kadrowaniem, sprawia, że „Slow West” ogląda się jak pokaz slajdów.
Bohaterem opowieści jest Jay (Kodi Smit-McPhee), młody panicz, któremu w podróży przez niebezpieczny Dziki Zachód towarzyszy najemnik Silas (Michael Fassbender). Doświadczony zabijaka ma pomóc nastolatkowi w dotarciu do ukochanej, ale jego plan wydaje się zgoła inny – za Jaya i jego dziewczynę, żywych lub martwych, wyznaczono wysoką nagrodę pieniężną. Silas jeszcze nie zdecydował, co zrobi, ale łatwo odnieść wrażenie, że reżyser, obsadzając w tej roli zawadiackiego Fassbendera, dawno podjął decyzję za niego. Silas jest typowym antybohaterem – cynikiem i egoistą, zabójcą, ale mającym w sobie tę krztynę przyzwoitości, nakazującą mu czasem stanąć po właściwej stronie. Wraz z Jayem, młodym i naiwnym idealistą z sercem na dłoni, tworzą nieoczywisty, szybko się od siebie uczący duet.
Na swojej drodze, jak to w filmowych podróżach bywa, bohaterowie napotykają wiele przeciwności. Przeprowadzając ich przez Dziki Zachód Maclean wykorzystuje archetypiczne zagadnienia i postaci gatunku – pośród kolejnych epizodów znalazło się więc miejsce na mini-rozprawę o moralności i sprawiedliwości, dziedzictwie i przypadku, a pośród barwnych, przewijających się przez ekran postaci są zdesperowani imigranci, żądni krwi łowcy nagród (w roli ich przywódcy Ben Mendelsohn) czy prześladowani Indianie. Wszyscy oni zostali z kolei uchwyceni na pięknych zdjęciach Robbiego Ryana, które dla wizji Macleana są kluczowe. Irlandzki operator nie tylko kręcił w pięknych plenerach, ale też z wykorzystaniem nietypowych kątów ustawienia kamery, dzięki czemu wspomniane wcześniej slajdy tętnią westernową energią, której w tym gatunku jeszcze nie było.
* Autor: Piotr Pluciński. Ocena 7/10.*