*Małgośka Szumowska przyzwyczaiła nas do tego, że nie boi się dotykać trudnych tematów i pokazywać ich ze swojej prywatnej perspektywy. Tak też jest z jej najnowszym filmem "Sponsoring". Reżyserka zdradza nam, jak to się stało, że nakręciła film we Francji i zaangażowała do niego Juliette Binoche.*
- O Pani filmie "Sponsoring" bardzo szybko zrobiło się głośno. Skąd pomysł na tak kontrowersyjny temat?
Pomysł wyszedł od producentki Marianne Slot. Powiedziała, że chce zrobić film o prostytucji studentek. Gdy jednak dotknęłyśmy tematu, postanowiłyśmy zrobić film szerszy. O tym jak ludzie są uwikłani w konsumpcjonizm. Nie chciałyśmy w żaden sposób oceniać moralnie postawy tych dziewcząt. Dla mnie prywatnie to film o intymności, erotyce i tęsknocie za miłością. Najmniej o prostytucji.
- Podobno spotkała się Pani z dziewczynami, które w ten sposób zarabiają na życie. Jak pani wspomina tamte spotkania?
Najbardziej uderzający w ich postawie był brak poczucia winy. To nie są dziewczyny, które kajają się lub tłumaczą z tego, jak żyją i zarabiają. Opowiadały o swoich doświadczeniach, jak o czymś całkiem naturalnym. Te rozmowy zdeterminowały moje późniejsze podejście do tematu. Może dlatego ten film niektórych tak bulwersuje i wzbudza tyle kontrowersje. To temat prostytucji, którą w tym wypadku trudno nazwać prostytucją.
- Jak na to spojrzeć inaczej?
Żyjemy w społeczeństwie, które zmusza do aspirowania. Musisz dobrze żyć, dobrze wyglądać, chodzić do modnej knajpy. Wszechobecny jest kult młodości i posiadania drogich gadżetów. To jest chore, ale wszyscy w tym uczestniczymy. Facet daje kobiecie te wszystkie wymarzone rzeczy, zasila jej konto, więc ona myśli: dlaczego nie? W filmie pokazałam temat z perspektywy dziennikarki, która robi reportaż o studentkach utrzymywanych przez sponsorów. Te dziewczyny tak naprawdę chcą być właśnie takie, jak Anna - pani na wypasionym mieszkaniu, z dobrą pracą, przystojnym mężem i dwójką dzieci. Nie wiedzą, że jej szczęśliwe życie też jest kompletną iluzją.
- Co złego jest w tradycyjnym rodzinnym życiu?
Oczywiście mieszczaństwo ma zarówno dobre, jak i złe strony, ale napędzane materializmem, sprawia, że zatracają się relacje międzyludzkie. Ludzie są tak zaskorupiali w swojej rutynie i schemacie funkcjonowania, że nie orientują się, kiedy rodzi się frustracja. Jest bardzo trudno tego uniknąć. Film nie daje na to recepty, pokazuje tylko, że w codziennych sprawach gubimy z oczu ważne rzeczy.
- Do roli Anny wybrała Pani Juliette Binoche. Dlaczego ją?
Z Juliette Binoche chciałam pracować już od dawna. W momencie gdy powstawał scenariusz poczułam, że to jest nasz bohaterka. Oczywiście miałam pewne wątpliwości. Ona jest wielką gwiazdą i nie wiedziałam, czy uda mi się ją przekonać. Ale spróbowałam, skontaktowałam się z agentem i udało się.
- Jak wygląda praca z oscarową aktorką?
Fantastycznie. Juliette jest bardzo otwarta. Nie było sytuacji siłowych, kiedy musiałabym wydzierać z niej emocje. Wręcz przeciwnie. Najpierw grała specjalnie za dużo, a potem zdejmowała poszczególne warstwy. Po pracy z Juliette pozostał mi pewien spokój i pewność siebie. Aktorka, która pracowała z największymi, traktowała mnie jak pełnoprawnego reżysera.
- Innych aktorów też wybrała Pani intuicyjnie?
Staram się nie robić castingów, bo uważam, że są upokarzającą formą zarówno dla reżysera, jak i dla aktorów. Mam w głowie aktora, który spodobał mi się w jakimś filmie. Gdy skojarzę go z moją postacią, to trudno mi później zmienić zdanie. Tak też było z Aśką Kulig, która widziałam wcześniej w filmie "Środa, czwartek rano", a w "Sponsoringu" zagrała jedną ze studentek.
- I z *Andrzejem Chyrą?*
Tak. Zastanawiałam się, kto będzie mógł dobrze zagrać trudną scenę seksu, odważną i brutalną. Przypomniałam sobie, że Andrzej świetnie mówi po francusku. Teraz nie wyobrażam sobie, by z jakimś innym aktorem poszło tak łatwo. Dlatego też Andrzej Chyra zagrał główną rolę w moim nowym filmie "Nowhere".
- W filmie jest wiele bardzo dosłownych scen erotycznych. Dlaczego przedstawia je Pani w ten sposób?
Kilka z tych scen to sytuacje dosłownie opowiedziane przez dziewczyny, z którymi się spotkałyśmy. Ich autentyczne spotkania z klientami. Może dwie są wymyślone. Nad nimi pracowałam razem z współscenarzystką Tiną Byrckel, która jest psychoanalitykiem. Podeszłyśmy do nich drobiazgowo analizując kobiece lęki i potrzeby seksualne. Potem, już przy pracy, skonsultowałam się z Michałem Englertem, by poznać jego przemyślenia. Te sceny są więc sumą kobiecych i męskich doświadczeń.
- Czy tak ostre sceny są dobrym środkiem, by wyrazić naszą potrzebę bliskości, intymności?
Nie wydaje mi się, żeby te sceny były zbyt ostre. Dla mnie są do bólu realistyczne i takie miały być. Nie znoszę sztuczności na ekranie. Sceny, gdzie ludzie wiją się i coś udają, wydają mi się po prostu śmieszne. Jak się jednak okazuje, seks widziany tak dosłownie, bywa różnie odbierany. Przez te sceny chciałam pokazać tęsknotę czasem rozpaczliwą za bliskością i miłością.
- Film jest mocny, ale kończy się łagodnie. Anna w ostatniej scenie je śniadanie z rodziną...
W pierwszej wersji scenariusza zakończenie było bardzo drastyczne. Nakręciłyśmy je, ale po montażu wydało się bardzo nieprawdziwe. Lubię, kiedy filmy kończą się bez kropki nad "i". W bohaterce podczas tworzenia reportażu rozpoczął się pewien proces, zaczęła poznawać siebie. Ja jako reżyser nie wiem, co ona dalej zrobi z tą wiedzą. To widz musi sobie odpowiedzieć na pojawiające się pytania.
- Głównymi bohaterkami są kobiety. To film o kobietach i dla kobiet?
Nie zgodzę się z tym. Kilku mężczyzn zaskoczyło mnie nawet pytaniem, dlaczego ten film nie nosi tytułu "Oni". Pokazałam tam przecież mężczyzn, którzy muszą się odnaleźć w kobiecym świecie. Mężczyźni w moim filmie, tak jak kobiety, bywają słabi i bezradni, ogarnięci swoimi erotycznymi fantazmatami, niezaspokojonymi pragnieniami. Nie było moim zamiarem atakowanie ich. Bliskości brakuje nam wszystkim, zarówno kobietom, jak i mężczyznom.
- Poprzedni Pani film "33 sceny z życia" dotyka mocno Pani życia prywatnego. Czy w "Sponsoringu" też można Panią znaleźć?
W każdym moim filmie w jakiś sposób opowiadam o sobie. Tutaj też, ale już inaczej, bo to nie jest temat, który dotyczy mnie bezpośrednio. Pamiętam, że "33 sceny z życia" było nam bardzo trudno zmontować. Nie potrafiłam wybrać odpowiednich scen. Ciągle był za długi. Teraz pracowało mi się całkiem inaczej, spokojniej. Można powiedzieć dojrzałam jako reżyser. Ale "Sponsoring" nadal traktuję jako film intymny.
- Jak to się stało, że polski reżyser, która nie zna francuskiego, jedzie do Francji i tam robi film?
To, że nie mówię po francusku, nie miało w tym przypadku żadnego znaczenia. Film we Francji był dziełem przypadku. Nie planowałam tego wcześniej. Nadarzyła się okazja, więc z niej skorzystałam. W tym świecie wystarczy mówić po angielsku. Problem tak naprawdę pojawił dopiero teraz. Francuzi twierdzą, że jeśli chcę robić kolejne filmy we Francji, to powinnam się nauczyć ich języka.
- Czy wyprodukowała Pani "Sponsoring" we Francji, bo dla Polski był zbyt kontrowersyjny?
Nie wydaje mi się, by ten film był w Polsce odbierany jako coś kontrowersyjnego. Okazało się, że to w pozornie tolerancyjnej Francji wzbudził wiele skrajnych emocji. Rozpisała się o nim cała prasa. Lewicowa oceniła go bardzo pozytywnie, a prawicowa nie pozostawiła na nim suchej nitki. Mam poczucie, że wbrew pozorom Polacy są bardziej otwarci.
- Nad jakim projektem teraz Pani pracuje?
Powoli kończę montować "Nowhere" z Andrzejem Chyrą w roli głównej. Właściwie można powiedzieć, że jest to film o tym samym co "Sponsoring", czyli o tęsknocie za bliskością. Tym razem głównym bohaterem jest ksiądz, który mierzy się ze swoimi pragnieniami. To już całkiem inny obraz. Mały, skromny, z polskimi aktorami.
- Śmierć, miłość, seks, religia... Dlaczego porusza Pani tak trudne tematy?
Bo inne mnie nie interesują. Chce robić filmy o tym, co na mnie działa, co mnie, boli, dotyka, czego się boje. Nie lubię tematów neutralnych.
- Co będzie kolejne?
Może bajka dla dzieci... To nie żart. Nie wiem, co mi w duszy zagra.
Rozmawiała: Ewa Pokrywa / AKPA