Recenzje''Śmietanka towarzyska'': Wszystko gra [RECENZJA]

''Śmietanka towarzyska'': Wszystko gra [RECENZJA]

Nowy film *Woody’ego Allena mógłby nazywać się „Zagraj to jeszcze raz, Woody”. „Śmietanka towarzyska” ma wszystkie elementy, z jakich składały się najlepsze dokonania nowojorczyka. Ostatnie filmy Allena pozostawiały wiele do życzenia, ale tym razem spotkało nas zaskoczenie. „Śmietanka towarzyska” ma w sobie humor, inteligencję, polot i styl, o które nie podejrzewalibyśmy już Allena. Poza tym ma też dobry scenariusz i aktorów, przede wszystkim nieoczywistą, ale magnetyczną parę Jesse Eisenberg i Kristen Stewart, od których trudno oderwać wzrok. Tak, Woody znów to zrobił!*

''Śmietanka towarzyska'': Wszystko gra [RECENZJA]

12.08.2016 12:50

W aktorskiej śmietance wybija się zwłaszcza Jesse Eisenberg. W ostatnim czasie prasa nie wypowiadała się o nim dobrze. Narzekano, że każda jego kolejna kreacja to powtórka charakterystycznej roli założyciela Facebooka Marka Zuckerberga z „Social Network” Davida Finchera. Tym razem aktor pokazuje inną twarz, choć korzysta z podobnej maniery. Jest strachliwym neurotykiem-intelektualistą, który „nie ma nic przeciwko śmierci, jeśli tylko nie ma jej obok”. To właśnie on, Bobby, przejdzie w filmie najważniejszą przemianę. Gdy zjawi się na Zachodnim Wybrzeżu – tak! tym razem Allen nie kręci w swoim ukochanym Nowym Jorku ani w żadnej ze stolic europejskich – trafi pod płaszcz wuja Phila, agenta najważniejszych gwiazd hollywoodzkich (Steve Carrell). Ale to nie on zrobi na nim największe wrażenie, tylko jego sekretarka Vonnie (dobra Kristen Stewart).

Oczywiście, Bobby zakocha się w niej bez reszty, co Allenowi posłuży do zaserwowania kilku przerabianych już żartów o beznadziei życia, niedoli miłości i złudzeniu, że życie ma sens. Bo Vonnie – i nie jest to żaden spoiler – ma już chłopaka w osobie wuja Phila. Ale uwaga: te żarty wciąż bawią. Aktorzy czują je bezbłędnie, dzięki czemu udaje im się wykorzystać potencjał tkwiący w skomplikowanych relacjach i jeszcze bardziej zawiłych oczekiwaniach, które ich bohaterowie mają wobec siebie.

Przy wszystkich zachwytach warto dodać, że oczekiwania widzów nie powinny być zbyt duże. Tym razem nie mamy do czynienia z arcydziełem na miarę „Manhattanu” czy „Purpurowej Róży z Kairu”, co nie oznacza na szczęście, że Allen dołuje. Jego film jest śmieszny, piękny i sentymentalny. Duża w tym zasługa wybitnego operatora Vittoria Storary, znanego z pracy dla Bernarda Bertolucciego czy Francisa Forda Coppoli. Każdy kadr jest bezbłędnie oświetlony, co jeszcze bardziej podkreśla nastrój nostalgii za latami 30., gdy w kawiarnianym gwarze artyści, intelektualiści i politycy dyskutowali o przyszłości świata, istocie miłości i sensie istnienia. Choć opowiada o innej dekadzie, „Café Society” najbliżej do „Ave, Cezar” braci Coen. Z tym, że film nowojorczyka niesie za sobą ciekawszą historię i bardziej wyrobiony dowcip. Woody znów wrócił do kinowej socjety. Oby pozostał w jej szeregach jak najdłużej.

Ocena 7/10

Artur Zaborski

recenzjawszystko gracafe society
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)