Stary, dobry Dziki Zachód
Opowieść o czternastoletniej Hattie poszukującej zemsty na mordercy ojca jest odświeżoną wersją klasycznego westernu Henry'ego Hathaway'a z Johnem Waynem w roli głównej. Odświeżoną nie przez byle kogo, bo przez samych braci Coenów. I choć można się po nich spodziewać przewrotności i demitologizacji, "Prawdziwe męstwo" jest filmem zaskakująco konserwatywnym, nie powielającym oryginału, ale i nie oddalającym się od niego za bardzo.
10.02.2011 13:12
Największą zmianą jest obsada. Coenowie zastąpili Wayne'a Jeffem Bridgesem. To on wciela się w rolę Roostera Cogburna, szeryfa wynajętego przez Hattie by schwytać Toma Chaney'a, człowieka odpowiedzialnego za śmierć ojca dziewczyny. Bridges, inaczej niż Wayne, nie ma za sobą westernowej legendy, swoją postać buduje więc zupełnie inaczej. Jego Rooster to pijaczyna i bezwzględny rewolwerowiec, chętniej strzelający do ludzi, niż z nimi rozmawiający. Widz często ogląda go w bieliźnie, rozwalonego na jakimś łóżku, ledwie przytomnego. Nie jest jednak parodią kowboja, nie o wyśmianie zapomnianego etosu chodziło Coenom. Pod tą odpychającą maską kryje się prawdziwy mężczyzna, bohater starej daty.
Podobnie rzecz ma się z granym przez Matta Damona strażnikiem Teksasu, LaBoeufem. Z pozoru pyskaty chwalipięta, nadgorliwiec, postać niemal komiczna, gdy przychodzi co do czego przemienia się w prawdziwego rangera, który trafia w człowieka z kilkuset metrów.
Bo tak naprawdę "Prawdziwe męstwo" to pean dla innego świata. Owszem, Coenowie uwspółcześnili wizerunek Dzikiego Zachodu, ale nie chcieli obalić mitu. Widzimy więc kilka nieprzyjemnych, rasistowskich scen, a kowbojom daleko do dżentelmenów, ale pod tą powierzchownością kryje się prawdziwy western. O twardych mężczyznach żyjących w ciężkich czasach. O zapomnianych wartościach takich jak honor, wierność i męstwo. Nawet Hattie, bezczelna czternastolatka, jest tu nośnikiem takich właśnie wartości. Ojciec nauczył ją, że w życiu liczy się przede wszystkim solidność i nigdy nie należy odpuszczać. Dlatego, a nie z miłości do rodziciela, rusza z Cogburnem w niebezpieczny pościg. A kiedy przychodzi co do czego nie okazuje strachu i strzela do Chaney'a.
Na szczęście Coenowie potrafią opowiedzieć o tych wartościach bez zbędnego patosu. Prawdziwe męstwo Cogburna poznajemy nie, gdy sam rusza na czterech przeciwników, a gdy w autentycznie przejmującym finale gna przez prerię, by ratować życie Hattie. Nie ma też przejaskrawionego podziału na dobrych i złych - to wciąż niemal klasyczny western, więc są gorsi i lepsi, ale ani Cogburn nie jest szczególnie sympatyczny, ani Lucky Ned nie jest bezwzględnym mordercą. A i Chaney wzbudza w widzu raczej litość niż niechęć.
Coenom udała się rzecz niezwykle trudna. Zatrzymali się w pół kroku i nie stracili równowagi. Ich film to uwspółcześniony western, ale nie antywestern w stylu "Bez przebaczenia" Clinta Eastwooda. Pokazany w nim Dziki Zachód jest brudny i rasistowski, ale to wciąż kraina znana z filmów z Johnem Waynem. Kowboje są tu brzydsi, lecz koniec końców okazują się prawdziwymi mężczyznami. Ta sztuczka nie udałaby się, gdyby nie doskonałe aktorstwo - świetnie radzą sobie Bridges i Damon, a prawdziwe oklaski należą się młodziutkiej Hailee Steinfeld. Z 10 nominacji do Oskarów, które otrzymał film, to ona najbardziej zasłużyła na nagrodę.