„Sully”: Czy leci z nami pilot? [RECENZJA]
Mimo 86 lat na karku, witalności i trzeźwości umysłu Clintowi Eastwoodowi pozazdrościć mógłby pewnie niejeden znacznie młodszy kolega po fachu. Zaawansowany wiek to zresztą jeden z istotnych motywów jego nowego filmu. Kolejnej po „Snajperze” opowieści o amerykańskim bohaterze, którego wykreowały ostatnie lata. O ile jednak życiorys Chrisa Kyle’a był wdzięcznym materiałem do tego, by przemycić do filmu trochę polityki, o tyle historia lotu US Airways 1549 i pilota Chesleya Sullenbergera z pewnością będzie łączyć a nie dzielić.
Lot ten znany jest szerzej jako „cud na rzece Hudson”, wydarzenie szeroko komentowane przez media na całym świecie. Miało ono miejsce w styczniu 2009 roku, kiedy kilka minut po starcie samolotu z nowojorskiej LaGuardii, na skutek zderzenia z ptactwem, Airbus błyskawicznie zaczął tracić moc w obu silnikach. Piloci, na czele z Sullenbergerem, nie widząc szans na to, by zawrócić bądź bezpiecznie wylądować na awaryjnym lotnisku, zdecydowali się na szalenie ryzykowny manewr. A mianowicie posadzenie maszyny pełnej ludzi na wodzie u wybrzeży Manhattanu. I choć wyglądało to bardzo groźnie, finalnie nikt z pasażerów ani członków załogi poważnie nie ucierpiał. Wrażenie, z jednej strony zrobiło opanowanie i umiejętności doświadczonego pilota, z drugiej jego niezwykła skromność. Cały czas podkreślał bowiem, że to nie tyle jego zasługa, co praca całego zespołu, któremu on jedynie przewodzi.
Tę cechę charakteru Sully’ego, bo tak zwracają się do niego bliscy, Eastwood wynosi na pierwszy plan. Zarówno tuż po samym zdarzeniu, jak i w trakcie śledztwa NTSB (National Transportation Safety Board), mającym na celu wyjaśnienie przyczyn katastrofy i ocenę pracy pilota. Jak na dłoni widać jak rozkładają się sympatie reżysera, bowiem czarnych charakterów (jeżeli już) należy wypatrywać po stronie szukających dziury w całym ekspertów od awiacji. Bohaterów się nie osądza, zdaje się mówić Eastwood, i trudno w tym względzie odmówić mu racji.
Chesleya Sullenbergera odgrywa, zresztą bardzo udanie, Tom Hanks. Co ciekawe, amerykański aktor przed trzema laty wcielił się w rolę innego dowódcy, tym razem statku, w filmie „Kapitan Phillips” Paula Greengrassa. Jego Sully jest wyważony, stonowany, wyciszony. Taki w pewnym sensie jest cały film Eastwooda. Pomimo spektakularnego tematu, o którym opowiada, nie ma tu szukania taniej sensacji czy zbędnego patosu. Reżyser „Gran Torino” udowadnia, że o bohaterach można mówić też „po cichu” i paradoksalnie ma to jeszcze większą siłę rażenia. Świetnie poprowadzony pewną ręką Eastwooda „Sully” to dla mnie casus „Operacji Argo” Bena Afflecka. Filmu, gdzie doskonale wiadomo co zaraz się wydarzy, a jednak widz nerwowo wierci się w kinowym fotelu. I choć „Sully” to obraz jednowymiarowy, laurka na cześć amerykańskiego bohatera, w tym wypadku zupełnie mi to nie przeszkadza.