Sylvester Stallone: "Rocky V", "Creed" i kariera w cieniu tragedii

W jednej ze scen *"Creeda", grany przez Sylvestra Stallone'a Rocky Balboa pokazuje podopiecznemu pewne zdjęcie. Widzimy na nim jego syna, o którym bohater mówi, że przebywa bardzo daleko, bo w Kanadzie, ale najważniejsze, że udało mu się ułożyć życie. W tej zdawałoby się mało istotnej sekwencji, kryje się jednak wielki dramat aktora.*

Sylvester Stallone: "Rocky V", "Creed" i kariera w cieniu tragedii
Źródło zdjęć: © EastNews

25.02.2016 13:03

Na wspomnianej fotografii widzimy bowiem Sage’a, autentycznego syna Stallone'a, który zmarł tragicznie w wieku zaledwie 36 lat. Sylvester nie lubi publicznie mówić o swojej stracie, ale włożone w usta jego najsłynniejszego bohatera słowa o dziecku znajdującym szczęście w odległym miejscu, muszą być interpretowane jednoznacznie.

Kiedy w 2012 roku media obiegła wieść, że Sage zmarł, Hollywood było w szoku. Młody Stallone podejrzewany był o nadużywanie narkotyków i pierwsze doniesienia skupiały się właśnie na rzekomym przedawkowaniu nielegalnych substancji. Oficjalny raport koronera położył jednak kres wszystkim spekulacjom. Przyczyną zgonu okazała się choroba niedokrwienna serca. We krwi Sage’a znaleziono śladową ilość Vicodinu, jednak zdaniem specjalistów lek w żaden sposób nie przyczynił się do jego śmierci. Część lubujących się w teoriach spiskowych fanów nie daje jednak wiary oficjalnym raportom i zapewnieniom lekarzy powtarzających, że zawały serca u 36-latków zdarzają się częściej niż można by przypuszczać i wcale nie musi być to związane z nadużywaniem narkotyków.

Sage Stallone od dziecka żył w cieniu sławnego ojca oraz najsłynniejszej spośród odgrywanych przez niego postaci. Przyszedł na świat w 1976 roku, gdy dobiegały końca prace nad pierwszą częścią „Rocky’ego”, filmu, który przyniósł jego tacie status jednej z największych gwiazd kina. 14 lat później Sage miał okazję zadebiutowania na srebrnym ekranie, partnerując ojcu w piątej części bokserskiej sagi. Jednak niewiele zabrakło, aby Sylvester Stallone w ogóle nie został gwiazdą.

Od soft porno do nowego Marlona Brando

Stallone przez lata bezskutecznie usiłował zaistnieć w świecie kina. Na ekranie debiutował w filmie erotycznym, za który dostał 200 dolarów. Potem próbował swoich sił w castingach, zaliczył również epizod w filmie Woody’ego Allena „Bananowy czubek”. W międzyczasie napisał scenariusz luźno inspirowany epizodem z kariery Muhammada Aliego. Była to historia o nieznanym bokserze, który dostał szansę na walkę z uznanym mistrzem. Przez długi czas chciał przebić się ze swoim pomysłem u wielu producentów. W końcu udało się znaleźć osoby, które dostrzegły w skrypcie duży potencjał i miały ochotę go zrealizować. Był jednak pewien haczyk: w roli głównej miałby wystąpić bardziej znany, a tym samym gwarantujący większe zyski, aktor. Jednak Stallone ani myślał oddawać swojej wymarzonej roli komuś innemu. Ostatecznie udało mu się wygrać wojnę nerwów i sprzedać scenariusz z sobą w pakiecie. Reszta jest historią. Ryzyko się opłaciło - „Rocky” przyniósł krociowe zyski. Dzięki żelaznej woli i dozie szczęścia Stallone w
mgnieniu oka trafił na szczyt, dostając dwie nominacje do Oscara (scenariusz i główna rola męska).

Z dzisiejszej perspektywy niełatwo w to uwierzyć, ale po sukcesie „Rocky'ego” Stallone nazywany był przez niektórych nowym Marlonem Brando. Początkowo próbował swoich sił w ambitnym repertuarze. Jednak wraz z premierą „Gwiezdnych wojen” skończyła się krótka era, gdy poważne i nietuzinkowe filmy jak np. „Swobodny jeździec” czy „Ojciec chrzestny” rozbijały bank w amerykańskich kinach. Stallone przystosował się więc do nowych czasów i zyskał status ikony kina akcji. Wystąpił w wielu przebojach (m.in. seria filmów o Johnie Rambo). Grał także w kolejnych odsłonach sagi o Rockym. Każda kolejna część stawała się coraz bardziej rozbuchana, czego apogeum był „Rocky IV” - kiczowata, acz niepozbawiona uroku, propagandowa superprodukcja. Rocky Balboa występuje tam wręcz w roli obrońcy wolnego świata i amerykańskiego stylu życia, który musi stawić czoła komunistycznemu nadczłowiekowi. Aby konsekwentnie kontynuować ewolucję serii Rocky musiałby następną walkę stoczyć w kosmosie lub innym wymiarze, więc jednym rozsądnym
wyjściem (oprócz zakończenia serii) był powrót do korzeni. W tym właśnie momencie w historii Rocky'ego pojawił się Sage Stallone.

Pierwszy powrót do korzeni

Części II-IV to w pełni autorskie dzieła Stallone'a. Był on jednocześnie scenarzystą, odtwórcą tytułowej roli oraz reżyserem. Przy piątej, w zamierzeniu ostatniej, funkcję tę zaproponowano jednak zdobywcy Oscara, reżyserowi pierwszego „Rocky'ego”, Johnowi Avildsenowi. Filmowiec dał się w międzyczasie poznać jako twórca innego sportowego klasyka, tj. „Karate Kida”, ale oprócz tego jego kariera układała się różnie. Avildsen nie miał więc oporów przed powrotem do przebojowej serii. Jednak układ sił był zupełnie inny niż w przypadku oryginalnego filmu. Wtedy Avildsen miał już w miarę wyrobione nazwisko, Stallone był zaś nikomu nieznanym, pracującym za symboliczną stawkę aktorem. Ale w 1990 roku Sly miał już status jednej z największych gwiazd kina, a jego gaża wynosiła 15 milionów dolarów (cały budżet filmu około 40 milionów). Teraz to on dyktował warunki.

Pomysł wyjściowy był prosty. Rocky Balboa pokonując sowieckiego potwora, Ivana Drago (Dolph Lundgren), odniósł na tyle poważane obrażenia, że musi zakończyć karierę. Równocześnie szemrany interes jego szwagra sprawił, że bokser stracił dosłownie cały majątek i musiał przenieść się do biednej dzielnicy Filadelfii. Jego żona powróciła do pracy w sklepie zoologicznym, a syn (grany przez Sage'a) poszedł do zwykłej szkoły, gdzie musiał znosić docinki innych dzieci. Sam Rocky zaczął trenować młodych zawodników. Szybko pod jego skrzydła trafia niezwykle utalentowany Tommy Gunn, który z czasem zszedł na złą drogę za sprawą kontaktów z chciwym promotorem George'em Washingtonem Duke'em. Ostatecznie konfrontacja między mistrzem a uczniem stała się nieunikniona.

Wydawać by się mogło, że oparty na takim prostym, acz nośnym dramaturgicznie schemacie, film nie może się nie udać. Młody adept zwracający się przeciwko swojemu mentorowi, który w imię walki o zasady ryzykuje życie, a to wszystko przeplatane jest z wątkiem rodzinnym, gdzie Rocky, jeden z ulubionych amerykańskich bohaterów, nieudolnie próbuje ułożyć sobie relacje z synem (czyżby analogia do prawdziwego życia?). Jest to mieszanka, którą widzowie kochają. Niestety, nie w tym przypadku.

„Rocky V” to bezsprzecznie ciesząca się najgorszą sławą część cyklu. Przez wielu fanów produkcja jest konsekwentnie omijana przy powtórkach serii. Sam Sylvester Stallone wielokrotnie dystansował się od filmu, mówiąc, że powstał wyłącznie dla pieniędzy. „Rocky V” nie podbił również kin, okazując się najmniej zyskowną odsłoną serii. Co nie oznacza, że poniósł finansową klęskę: w USA zarobił 40 milionów dolarów, co samo w sobie było niezłym wynikiem, który jednak nie sprostał wygórowanym oczekiwaniom. Już wtedy Stallone był pupilkiem gremium przyznającego Złote Maliny, nic więc dziwnego, że piąta część „Rocky'ego” dostała siedem nominacji do "prestiżowej" antynagrody.

Przedwczesny wyrok

Większość krytyki była jednak nieuzasadniona. W tej historii są prawdziwe emocje. Rocky nie jest w stanie znaleźć wspólnego języka z mocno zaniedbywanym synem, więc kapituluje i w pewien sposób ceduje uczucia na ucznia. Do pewnego momentu wszystko wydaje się iść dobrze, ale ostatecznie i na tym polu główny bohater ponosi klęskę: nie udaje mu się uchronić Tommy'ego Gunna przed swoimi demonami, które sprawiają, że daje się skusić cynicznemu i chciwemu promotorowi (postać wzorowana na Donie Kingu, który współpracował m.in. z Muhammedem Alim, Mikem Tysonem, a później z Andrzejem Gołotą). Dlatego też ostateczna konfrontacja w ulicznym zaułku ma większą stawkę niż tradycyjne dla serii pojedynki na ringu. Rocky próbuje tutaj pokonać i przezwyciężyć własne problemy. Dzięki temu walka zalicza się do najlepszych w całej serii. Dodatkową wartość nadaje możliwość doszukiwania się analogii do prawdziwych relacji z Sylvestra z Sagem, którego całe życie toczyło się w cieniu sławnego ojca. Młody aktor dobrze wywiązał się ze
swoich obowiązków, był naturalny: widzowie mogli uwierzyć w jego frustrację i złość na rodzica. Za swój występ został nominowany do nagrody dla najlepszego młodego aktora. Co wydaje się szczególnie istotne, jeśli weźmie się pod uwagę negatywny odbiór filmu jako całości.

Niepowodzenie filmu miało dwie zasadnicze przyczyny. Po pierwsze Stallone-scenarzysta poszedł mocno na skróty, konstruując zawiązanie akcji. O ile sam pomysł związany z bankructwem Rocky'ego był realistyczny (dziesiątki sportowców miało podobne problemy), o tyle fakt, że bokser staje się dokładnie tak samo ubogi jak przed rozpoczęciem kariery, mimo statusu legendy sportu, wydaje się groteskowym uproszczeniem. Gdyby wątek ten został poprowadzony bardziej konsekwentnie i powrót bohatera do korzeni nie zostałby potraktowany tak dosłownie, historia próby odkupienia Rocky'ego okazałaby się znacznie bardziej angażująca dla widzów.

Po drugie w 1990 roku było jeszcze zdecydowanie za wcześnie na filmy bazujące na sentymencie do ukochanych bohaterów lat 80. Tak naprawdę ta era radosnej, naładowanej lekkostrawną akcją rozrywki jeszcze trwała, więc widzowie i krytycy nie byli przygotowani na powrót do korzeni. Podobnie było w przypadku powstałego trzy lata później „Bohatera ostatniej akcji”, doskonałego, samoświadomego pastiszu filmu akcji z Arnoldem Schwarzeneggerem. Wtedy poniósł on klęskę w kinach i podobnie jak "Rocky V" został obsypany nominacjami do Złotych Malin, a dziś bywa porównany nawet do "Cinema Paradiso" Giuseppego Tornatore i można uznawać go za jeden z najlepszych filmów o miłości do X muzy.

Drugi powrót do korzeni

Porażka "Rocky'ego V" była początkiem słabych dla Sylvestra lat 90. Niektóre z jego filmów zarabiały jeszcze duże pieniądze („Na krawędzi”, „Człowiek demolka”), ale niemal wszystkie spotykały się z miażdżącymi recenzjami (oprócz doskonałego miejskiego westernu „Copland” z 1998 roku, gdzie przyćmił Roberta De Niro i Harveya Keitela). Początek XXI wieku to już pasmo wyłącznie artystycznych i finansowych klęsk.

Stallone, aby ratować karierę, postanowił wrócić do swojej najbardziej znanej postaci i nakręcił „Rocky'ego Balboę”. To, co wydawało się desperackim krokiem, okazało się strzałem w dziesiątkę. Zarówno fani jak i krytycy z niedowierzaniem chwalili projekt. Stallone postanowił pójść za ciosem i wskrzesił również swoją drugą ikoniczną postać, Johna Rambo – wynik finansowy był nieco gorszy, ale również w pełni satysfakcjonujący. Dopełnienie stanowiła trylogia "Niezniszczalnych" z całą plejadą gwiazd kina akcji. Stallone z sukcesem zagospodarował niszę nostalgii do starych filmów, czyli osiągnął to, co nie udało się w czasach „Rocky'ego V” i „Bohatera ostatniej akcji”. Kto jak kto, ale on miał do tego pełne prawo.

W szóstej odsłonie przebywający od dawna na emeryturze Rocky Balboa wraca na ring, aby spróbować swoich sił w pokazowej walce z aktualnym mistrzem. Punkt wyjścia jest więc bardziej naciągany niż w przypadku niesławnego poprzednika. Jednak tym razem Stallone nie poszedł na skróty przy pisaniu scenariusza i logicznie skonstruowany ciąg przyczynowo-skutkowy pozwolił widzom kupić karkołomny pomysł. Liczne nawiązania do poprzednich (zwłaszcza pierwszej) części zostały podane z umiarem, przez co „Rocky Balboa” mógł się podobać nawet osobom, które nie widziały wcześniej żadnego filmu z Sylvestrem Stallone'em. Dla nich była (i jest) to wyłącznie uniwersalna opowieść o walce z samym z sobą.

Więcej niż tylko filmy

Zniechęcony złym przyjęciem „Rocky'ego V” Sage Stallone nie kontynuował kariery aktorskiej. Wystąpił jeszcze tylko w jednym filmie u boku ojca. Potem chciał zacząć pracę po drugiej stronie kamery. Niestety, nie zdążył zapisać na swoim koncie żadnych znaczących osiągnięć. Przed śmiercią udało mu się wyreżyserować jedynie krótkometrażowy film pt. „Vic”, za który dostał jednak nagrodę na festiwalu filmowym w Bostonie. Wraz ze swoim przyjacielem, zdobywcą Oscara Bobem Murawskim, założył firmę dystrybucyjną Grindhouse Releasing, specjalizującą się w wydawaniu kultowego kina z niższej półki (firma istnieje do dziś).

(Sage Stallone/ fot. East News)

Sylvester Stallone praktycznie nigdy nie zabierał głosu na temat swoich relacji z synem (podobnie jak niechętnie mówi o swoim młodszym synu, cierpiącym na autyzm Seargeohu). Jednak prawdopodobnie były one burzliwe: jednym z najważniejszych wątków w filmie „Rocky Balboa” ponownie był konflikt ojca z synem, w którego tym razem wcielił się zawodowy aktor. Gdy w 2012 roku media obiegła wieść o tragicznej śmierci Sage'a, Sylvester wydał tylko krótkie oświadczenie głoszące, że śmierć dziecka to dla rodzica największa możliwa strata.

Sylvester Stallone napisał scenariusz do wszystkich części „Rocky'ego”, traktując serię jako autorski projekt. Uznał, że „Rocky Balboa” wyczerpał temat, więc początkowo niechętnie podchodził do propozycji zagrania w wyreżyserowanym i napisanym przez Ryana Cooglera "Creedzie", gdzie jego postać miała szkolić syna swojego dawnego rywala. Stallone ostatecznie się zgodził, a kreacja przyniosła mu wreszcie uznanie. Za rolę dostał już Złoty Glob i ma dużą szansę na Oscara - nawet jego zaprzysięgli wrogowie z kapituły Złotych Malin szykują się, aby wyróżnić go w kategorii „Odzyskany honor". Pięknym zwieńczeniem tej historii byłoby zadedykowanie Oscara Sage'owi, ale nie wiadomo, czy introwertyczny gwiazdor będzie na siłach, aby na oczach świata obnażyć się emocjonalnie. Możliwe więc, że ta krótka scena z „Creeda” to ostateczne rozliczenie z tragedią.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (21)