„Szwedzka teoria miłości”: Serc zimny wychów [RECENZJA]
„Szwedzka teoria miłości” to świetny pomysł na przekorny walentynkowy wieczór, choć zamiast wzruszeń dostarcza nawozu do refleksji. Nie zawsze przyjemnej.
Kto zamiast tuczących czekoladek i misiów o słodkim spojrzeniu woli się zastanowić nad naturą miłości, powinien wybrać pełnometrażowy dokument Erik Gandiniego. Mimo że momentami przypomina on wypracowanie z socjologii i brakuje mu dyscypliny, to oferuje ciekawsze spojrzenie temat relacji międzyludzkich niż choćby amerykański melodramat o romansie w pięknych apartamentach z biczem w roli drugoplanowej. Choć ten oczywiście może się zdarzyć każdemu.
Według psychologów prawdziwa i dojrzała miłość polega na tym, że partnera nie potrzebujemy; ba, możemy sobie bez niego świetnie radzić i na codzień i od święta, ale dokonujemy wolnego wyboru i zapraszamy go do wspólnego życia. Pytanie tylko czy da się stworzyć warunki, w których druga osoba nie jest potrzebna do zaspokajania emocjonalnych, bytowych, rozrodczych czy jakichkolwiek innych potrzeb?
Autor „Szwedzkiej teorii miłości” Erik Gandini wskazuje na tytułowy zakątek Skandynawii - socjalny raj, w którym największą wartością jest niezależność jednostki od rodziny, grupy społecznej lub partnera. Z daleka widok jest zaiste piękny - państwo pomaga obywatelowi się usamodzielnić, wspiera go na każdym kroku, by nie musiał prosić o pomoc rodziców gdy dorasta, ani być obciążony opiekowaniem się nimi gdy się zestarzeją; nie musiał wchodzić w związek, jeśli chce mieć dziecko, nie musiał się martwić, że gdy się zgubi, rodzina go nie będzie szukać. Bo tej rodziny nie będzie miał (krzepiąca, a jednak także przygnębiająca scena grupowych poszukiwań zaginionej osoby w lesie).
Reżyser pokazuje jednak i negatywne skutki skrajnej wolności i niezależności - totalną samotność, której nie da się zagłuszyć ani sukcesami zawodowymi, ani świetną formą fizyczną, ani ukryć pod dizajnerskim dywanem. Wezwany przed kamerę na intelektualną pomoc, niedawno zmarły polski socjolog i filozof Zygmunt Bauman, przypomina, że szczęśliwe życie nie polega na braku problemów, tylko na stawianiu im czoła. A kłopotów, jak się okazuje, najwięcej w naszych czasach sprawiają kontakty z innymi, a przede wszystkim konieczność negocjowania z nimi zasad współżycia, co czasem oznacza, że trzeba zrezygnować z własnej wygody, zaryzykować odrzucenie przez drugą stronę lub przeżyć frustrujący brak natychmiastowego spełnienia potrzeb.
Gandini tak dobrał bohaterów swojego dokumentu (między innymi samotną kobietę, czy dawców nasienia), by potwierdzili tę tezę, jednocześnie skonfrontował ich z tymi, którzy żyją w skrajnie odmiennych warunkach, czyli w ekonomicznej biedzie i emocjonalnym bogactwie. Pojechał z kamerą do Afryki, gdzie przyglądał się pracy lekarza ratującego życie i zdrowie biednych wieśniaków za pomocą metod, jakie przyprawiłby o ból głowy sanepid. W tym miejscu film zresztą rozpada się narracyjnie, bo reżyser jest tak uwiedziony charyzmą i pomysłowością doktora, że zapomina o czym właściwie opowiadał. Jest i kilka innych wtrętów - takich jak wizyta na lekcji szwedzkiego dla emigrantów - które rozbijają główny wątek i kierują film na mniej romantyczne tory. Jak widać miłość nie zawsze jednak służy - szczególnie miłość do własnych pomysłów.