Taika Waititi: "Jojo Rabbit" to ostrzeżenie przed katastrofą
Powiem ci, że nic tak nie psuje człowiekowi dnia, jak moment, kiedy patrzy sobie w oczy i widzi Hitlera - mówi Taika Waititi, reżyser wchodzącego dziś do polskich kin filmu "Jojo Rabbit" oraz spektakularnych widowisk "Thor" i "Mandalorian".
Yola Czaderska-Hayek: Gratuluję nominacji do Złotego Globu dla "Jojo Rabbit". Wyróżnienie jak najbardziej zasłużone. Kiedy przyszedł ci do głowy pomysł na ten film?
Taika Waititi: Moja mama przeczytała powieść w 2010 roku ["Jojo Rabbit" jest adaptacją książki Christine Leunens "Caging Skies"]. Opowiedziała mi w skrócie, o czym to jest: że bohaterem jest mały chłopiec, wcielony do Hitlerjugend, który odkrywa, że jego matka ukrywa w ich domu żydowską dziewczynkę. A ponieważ nigdy wcześniej nie widział Żydówki, wydaje mu się, że w domu czai się jakiś potwór. Dopiero z czasem odkrywa, że ta dziewczynka jest człowiekiem, takim samym jak on.
Spodobał mi się ten pomysł i doszedłem do wniosku, że warto by było z tego zrobić film. Dodałem więc trochę od siebie – głównie sceny komediowe, książka bowiem jest o wiele mroczniejsza, nie ma w niej też motywu z Hitlerem, czyli wymyślonym przyjacielem głównego bohatera. Zawsze to robię przy pisaniu scenariusza: staram się równoważyć momenty dramatyczne humorem, bo dzięki temu, jak sądzę, wydają się one bliskie naszemu życiu. Każdego dnia przecież spotykają nas i smutne, i radosne rzeczy. Wszystkiego po trochu.
Skąd w takim razie w filmie wziął się Hitler, skoro nie było go w książce?
- Zacznę może od innej strony: niedawno "Guardian" opublikował wyniki ankiety, z której wynika, że 41 procent Amerykanów i 66 procent osób urodzonych w nowym tysiącleciu nigdy nie słyszało o Auschwitz. Te liczby są szokujące! Po wojnie mówiono przecież: "Musimy pamiętać o tym, co się wydarzyło, by nigdy więcej nie mogło się powtórzyć". Tymczasem co się dzieje? Większości osób takie nazwy, jak Treblinka czy Auschwitz, nic nie mówią. A gdy próbujesz tłumaczyć, słyszysz w odpowiedzi: "Ale przecież to było 80 lat temu, dzisiaj nic podobnego się nie zdarzy".
I ciebie to niepokoi?
- Dokładnie to samo mówiono w 1933 roku: "Przecież do tego nie dojdzie, nie ma takiej możliwości". Wmawiamy sobie, że dziś jesteśmy o wiele mądrzejsi, o wiele nowocześniejsi, ludzkość przeżyła niesamowity rozwój. Po czym coś, co nie miało prawa się wydarzyć, jednak się wydarza. A winna temu jest w dużej mierze nasza arogancja i skłonność do lekceważenia ostrzeżeń. Dlatego uznałem, że taki film, jak "Jojo Rabbit", jest dzisiaj bardzo potrzebny, może nawet bardziej niż kiedykolwiek. Stąd właśnie wziął się ten wyobrażony Hitler.
Jako przestroga?
- Tuż po zakończeniu wojny zasady były proste: kto był nazistą, ten trafiał do więzienia. Jeśli ktoś wyznawał ideały, przez które ginęli inni ludzie, to dla takiego człowieka nie było miejsca w społeczeństwie. A dzisiaj można urządzić wiec w centrum miasta i otwarcie głosić nazistowskie idee. Niepojęte! Właśnie dlatego trzeba nieustannie przypominać, że to nie jest w porządku. Trzeba przypominać, czym się to kończy. Oczywiście należy liczyć się z reakcją: "Ale my to już wiemy, wszystkie filmy o II wojnie światowej mówią zawsze o tym samym, znamy to już na pamięć". Oczywiście, że to wciąż ten sam temat, ale przecież dzieje się tak nie bez powodu. Może więc warto dotrzeć do widzów w jakiś inny sposób? Pomyślałem sobie, że hasło "komedia o wymyślonym Hitlerze" może zainteresować ludzi i skłonić ich do obejrzenia filmu.
Nie byłaby to pierwsza komedia o Hitlerze.
No właśnie! Komedia to przecież potężna broń w walce z bigoterią i dyktaturą. 80 lat temu Charlie Chaplin nakręcił "Dyktatora" – wspaniały film, po którym Adolf Hitler wpadł w furię. Nie mógł znieść, że ktoś może nie traktować go poważnie. Dlatego mam poczucie, że ze swoim "Jojo Rabbit" znalazłem się w dobrym towarzystwie.
W filmie obśmiewasz nie tylko Hitlera, ale i hitlerowców. Jak choćby w scenie z heilowaniem.
- Dla mnie to kawałek w stylu Monty Pythona. Wyobraziłem sobie, jak wyglądałby skecz Pythonów, gdyby zgromadzić tłum gestapowców w jednym pokoju. Za każdym razem, gdy ktoś staje w drzwiach, wszyscy musieliby wołać "Heil Hilter!", wymieniać się pozdrowieniem, i to każdy z każdym. Trwałoby to tak długo, że nie dałoby się w tych warunkach nic zrobić. Ani zjeść kolacji, ani przeprowadzić narady w sztabie. A przecież rytuały były dla tych ludzi wszystkim, bez względu na sytuację. Siłą rzeczy takie nastawienie musiało prowadzić do absurdów. Niesamowite było także i to, że nawet gdy Trzecia Rzesza chyliła się ku upadkowi, oni wciąż trzymali się tych pustych gestów. Wydało mi się to niebywale śmieszne i dlatego w filmie postanowiłem pokazać taką groteskową scenę, do czego prowadzi takie niewolnicze przywiązanie do głupich zasad.
Nie obawiasz się negatywnych reakcji? Niektórzy mogą uznać, że nie wypada kręcić zabawnego filmu o Hitlerze. Żyją wciąż ludzie, którzy pamiętają koszmar wojny.
- Jeżeli ktoś mówi: "Jeszcze na to za wcześnie”, to znaczy, że już najwyższy czas. Nie zamierzam nikogo szokować, nie chcę wywoływać kontrowersji – oczywiście, one czasem się zdarzają, ale nie jest to moim głównym celem. Chcę po prostu opowiedzieć dobrą historię i używam takich środków, jakie mam do dyspozycji. Co do Hitlera, chciałbym podkreślić, że ja nie gram przecież prawdziwego Adolfa, ale jego obraz, jaki tworzy we własnej wyobraźni dziesięcioletni chłopiec. Dlatego to, co widzimy na ekranie, niekoniecznie musi się zgadzać z prawdą historyczną.
Jakie to było wrażenie, zobaczyć samego siebie po raz pierwszy w przebraniu Hitlera?
- Piorunujące. Jedna rzecz pomyśleć sobie: "Dobra, zagram Hitlera", a zupełnie co innego zobaczyć siebie w lustrze i co gorsza, wyjść w tym stroju do ludzi na plan. Przecież ja nie tylko grałem w tym filmie, ale byłem także reżyserem. Musiałem wydawać polecenia ekipie. I za każdym razem orientowałem się, że oni reagują tak, jakby to mówił do nich Hitler, a nie ja. Co gorsza, zdarzało mi się czasami zobaczyć swoje odbicie w lustrze i powiem ci, że nic tak nie psuje człowiekowi dnia, jak moment, kiedy patrzy na samego siebie i widzi Hitlera. Na szczęście – co powtarzam któryś już raz – miałem ten komfort, że nie musiałem grać postaci historycznej, tylko jej wyobrażenie. Bohater filmu, dziesięciolatek, nie zna przecież prawdziwego Hitlera, tworzy sobie jedynie w głowie jego obraz. Dlatego ominęła mnie konieczność przygotowań do roli, nie trzeba było studiować biografii ani oglądać kronik filmowych. Nie miałem zresztą ochoty poświęcać Hitlerowi ani czasu, ani wysiłku, ani w ogóle uwagi. Uważam, że zwyczajnie na to nie zasługuje. Postanowiłem, że przed kamerą będę po prostu sobą.
Nie obawiasz się oskarżeń o to, że przedstawiasz Hitlera w korzystnym świetle jako sympatyczną postać?
- Zawsze jest taka obawa. Ale jeśli tak się stanie, to znaczy, że ktoś po prostu nie zrozumiał żartu. Nie przepadam za wyjaśnianiem dowcipów, bo wtedy przestaje być zabawnie. Wyznaję zasadę: jeżeli trzeba ci to tłumaczyć, to znaczy, że i tak nic nie zrozumiesz.
Oglądałam niedawno w telewizji materiał o chłopcu, który w Halloween wyszedł na ulicę w mundurze Hitlera. Kiedy chcieli wyrzucić go ze szkoły, bronił się, mówiąc, że skoro w Halloween dzieci przebierają się za potwory, on postanowił przebrać się za najstraszniejszego potwora w historii.
- Dobry argument! Ale chyba niezbyt mądry pomysł, żeby w tym kostiumie pokazać się publicznie. Swoją drogą, to wymagało sporo odwagi. Ja bym chyba się na to nie zdobył. Na planie to co innego, kręciliśmy film w zamkniętej przestrzeni, z dala od ludzi. Mam nadzieję, że jednak tego chłopaka nie wyrzucili.
Czy sądzisz, że dzięki takim filmom, jak "Jojo Rabbit", uda się uniknąć powtórki z historii?
- Tak naprawdę jest tylko jeden sposób, by zmienić świat na lepsze. Być dobrym człowiekiem i dawać przykład dzieciom, które będą czerpać z tego wzór. Wiem, że łatwo to powiedzieć, bo nie zawsze się da, ale tak naprawdę nie ma innego wyjścia. I mam nadzieję, że mój film w jakiś sposób widzów do tego skłoni. W gruncie rzeczy to opowieść z bardzo pozytywnym, krzepiącym przesłaniem.
Mianowicie?
- Zachęca ludzi, by szukali tego, co ich łączy, a nie dzieli. Chcę żyć w wielokulturowym świecie, w wielokulturowym kraju, bo przecież nie ma nic nudniejszego niż żyć tylko w jednym kręgu kulturowym, z jedną tradycyjną kuchnią, wśród podobnych do siebie ludzi. Przecież to bez sensu. Chciałbym, by po obejrzeniu mojego filmu widzowie uświadomili sobie, że przecież wszyscy jesteśmy tacy sami. Jasne, niektóre rzeczy nas różnią – wierzymy w co innego, trochę inaczej wyglądamy – ale tak naprawdę wszyscy pragniemy tego samego: mieć co jeść, mieć dach nad głową, jeszcze może odrobiny miłości i szczęścia. Wystarczy to zrozumieć, co przecież nie powinno być takie trudne.
Z twojego filmu wypływa też wniosek, że podobna historia mogłaby wydarzyć się także obecnie.
- Z takim właśnie nastawieniem go kręciłem. Zwróć uwagę, że na przykład dialogi brzmią całkowicie współcześnie. O to mi właśnie chodziło: pokazać, że dziś również takie zjawiska są możliwe. Do tego wszystkiego może znowu dojść. I dojdzie, jeżeli nie będziemy uważać. Przecież dobrze wiem, że w latach czterdziestych tak nie mówiono, nie jestem aż taki głupi. To był celowy zabieg, podobnie jak współczesne piosenki ilustrujące tę historię. Cały czas podkreślam, że to jest w gruncie rzeczy opowieść z naszych czasów.
Muszę przyznać, że jestem pod olbrzymim wrażeniem twojej kreatywności. Namieszałeś w uniwersum Marvela, wpadłeś gościnnie do świata "Gwiezdnych wojen", nakręciłeś komedię o Hitlerze. Co dalej?
- Mój dorobek w uniwersum Marvela najlepiej podsumowała moja starsza córka, mówiąc, że znakomicie wyszedł mi "Iron Man" (śmiech). "Mandalorian" to była czysta przyjemność, zawsze marzyłem o tym, by wydawać rozkazy szturmowcom. A poza tym to serial stworzony przez Jona Favreau. Uwielbiam tego faceta.
No właśnie, to jemu znakomicie wyszedł "Iron Man".
- Otóż to. Jak zapewne wiesz, szykuję się teraz do nowego "Thora". Ruszyła też praca nad filmem "Next Goal Wins" o piłce nożnej, z Michaelem Fassbenderem w roli głównej. Raczej nietypowy projekt jak na mnie, prawda? Też tak pomyślałem w pierwszej chwili. Ale stoi za nim Fox Searchlight, a to jest naprawdę solidna firma. Dostałem od tych ludzi konkretne wsparcie. Poza tym są inteligentni i dobrze się z nimi pracuje. Tak naprawdę nie czuję się zbyt pewnie na tym gruncie, ale właśnie o to mi chodzi, tak ma być. Kiedy rozglądam się za czymś nowym, zawsze jestem cały w nerwach. Bo mam poczucie, że to, co najlepsze, już nakręciłem i teraz już tylko przede mną droga w dół. Dlatego każdy kolejny film ma wyznaczać pewien etap, chcę udowodnić samemu sobie, że to jeszcze nie koniec. Dzięki temu jestem w stanie wydobyć z siebie jak najwięcej. Kiedyś David Bowie sformułował najlepszą definicję kreatywności, jaką słyszałem: "Wyobraź sobie, że wchodzisz do oceanu. Powoli tracisz grunt pod nogami. Zaczynasz się niepokoić, woda już zalewa ci usta, nie wiesz, jak głęboko pod tobą jest dno. Wtedy właśnie tworzy się najlepsze rzeczy".