TYLKO U NAS. Jeden dzień dyżuru to jeden odcinek. Gwiazdor mówi, jak to zrobili
Ponad 30 lat temu zagrał lekarza, Johna Cartera w telewizyjnym hicie "Ostry dyżur". Teraz wraca jako doktor Michael Robinavitch w serialu platformy MAX, "The Pitt". W rozmowie z WP Noah Wyle opowiada, co zmieniło się przez trzy dekady nie tylko w produkcjach, ale i w medycynie, a także co skłoniło go do ponownego założenia lekarskiego kitla.
Karolina Grabińska, WP: Skąd wziął się pomysł na serial "The Pitt"?
Noah Wyle: Wszystko narodziło się podczas pandemii w 2020 roku. Siedziałem w domu, nie pracując, i czułem się naprawdę przygnębiony. Miałem wrażenie, że nie mam żadnych umiejętności, które mogłyby się na coś przydać w tym trudnym czasie. Otrzymywałem mnóstwo listów od ratowników medycznych, którzy dziękowali mi za to, że zainspirowałem ich do wyboru kariery w medycynie ratunkowej – co było dla mnie bardzo trudne. Pisali mi także o tym, jak wygląda ich codzienność, co widzą, co czują i jak bardzo spada ich morale.
Stało się to dla mnie wyzwaniem. W końcu postanowiłem porozmawiać o tym z Johnem Wellsem. Powiedziałem mu: "Hej, dostaję naprawdę ciekawe listy, które sprawiają, że zaczynam się zastanawiać, czy nie ma tu jeszcze jakiejś historii do opowiedzenia. Wiem, że nie chcesz wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, ja też nie chcę. Ale jeśli kiedykolwiek chciałbyś to zrobić, to może ja bym też chciał."
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Na te filmy czekamy. Szykują się prawdziwe hity
Niezależnie od tego Scott Gemmill, inny członek zespołu "Ostrego dyżuru", przyszedł do mnie i Johna i zapytał: "Hej, myślicie, że może powinniśmy spróbować coś o tym opowiedzieć?" I wtedy zrobiło się naprawdę poważnie. Wszyscy wiedzieliśmy, że "Ostry dyżur" było najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiliśmy zawodowo. Kręcąc nowy serial, moglibyśmy całą tę spuściznę zepsuć. Decyzja była prosta: nie wchodzimy w nowy projekt, chyba że wniósłby coś naprawdę nowego lub wartościowego; tylko jeśli będziemy mieć naprawdę świeżą perspektywę.
Te rozważania trwały kilka lat, a potem, stosunkowo szybko, jakieś 13 miesięcy temu, wymyśliliśmy pomysł na to, by opowiedzieć tę historię jakby w stylu "przejażdżki radiowozem", ale tym razem na izbie przyjęć.
Kto wpadł na pomysł stworzenia twojej postaci, Robbiego?
Na początku chodziło o to, kim on nie jest. Nie jest Johnem Carterem. Zacznijmy od tego. Punktem wyjścia było pytanie: czego nie chcemy powtarzać, a co chcemy zrobić na nowo? Miałem w głowie kilka ciekawych archetypów mężczyzn, których widziałem w mediach w ostatnich latach. To ludzie trudni do jednoznacznego umiejscowienia na osi politycznej… Są niemal apolityczni, ponieważ ich życie zdominowała praca, której są całkowicie oddani. Nie polega ona jednak na pomaganiu ludziom w tradycyjnym sensie — fakt, że działają w służbie innych, jest bardziej ich mechanizmem przetrwania. To sposób, w jaki radzą sobie z rzeczywistością. Wchodzą w tę rolę dla adrenaliny, dla możliwości oderwania się od wszystkiego, co dzieje się poza tymi ekstremalnymi momentami. To życie o bardzo zawężonej perspektywie, ale jednocześnie całkowicie oddane. I niezwykle kruche.
Chciałem to wszystko zgłębić. W pewnym sensie chciałem zdekonstruować mit bohatera i pokazać człowieka, który jest omylny, zmęczony, musi pójść do łazienki, złości się, ma sprawy na głowie, których nie może nikomu wyjawić, a które utrudniają mu pracę na najwyższych obrotach. W miarę jak jego dyżur trwa, obserwujemy, jak jego zdolność do odgradzania się od tych rzeczy stopniowo słabnie, aż w końcu…
Jakie było największe wyzwanie przy wykorzystaniu kręceniu programu w czasie rzeczywistym, z jednym odcinkiem odpowiadającym godzinie dyżuru?
Najbardziej wyczerpujące było sprawdzenie, czy to w ogóle zadziała. Czy można stworzyć serial bez muzyki? Czy format czasu rzeczywistego sprawdzi się w jednym, ograniczonym miejscu, bez spektakularnych scen, takich jak pościgi samochodowe Jacka Bauera? Dopóki nie obejrzeliśmy zmontowanego pierwszego odcinka, wszystko pozostawało jedynie w sferze teorii. Ale to jedyny sposób, by zaangażować współczesną, wymagającą widownię w coś nowego i wciągającego: odebrać im to, do czego są przyzwyczajeni, usunąć elementy manipulacji i sprawdzić, czy można "złapać ich za klapy" i zachęcić do oglądania czegoś, co po prostu dzieje się na ekranie. Bez zbędnych komentarzy, bez narzucania interpretacji czy dogmatycznych opinii. To czysta forma opowiadania.
Co w praktyce oznacza taki sposób opowiadania historii dla ekipy i obsady?
Kręcimy wszystko w kolejności wydarzeń, zachowując idealną ciągłość. Dzień pierwszy na planie to dzień pierwszego odcinka pilotażowego. Kręcimy osiem lub dziewięć stron scenariusza dziennie, a potem nic już nie zmieniamy. Jeśli odłożę filiżankę kawy, zostaje na swoim miejscu, dopóki ktoś nie zabierze jej przed kamerą.
Ciągłość jest tak kluczowa, że mamy aż dwie osoby, które czuwają nad jej zachowaniem: jedna odpowiada za scenografię, druga za aktorów. Kręcenie w czasie rzeczywistym ma też swoje zalety, bo w pewnym sensie jest łatwiejsze niż tradycyjny harmonogram zdjęć, w którym czasem ostatnią scenę kręci się na początku, a pierwszą – na końcu. Ten sposób pozwala opowiadać historię niemal jak w teatrze, gdzie każde doświadczenie ma wpływ na kolejne. Dla aktora to często ułatwienie.
Jak radziliście sobie z ogromem medycznego i technicznego żargonu?
Miałem lekką przewagę nad resztą obsady: już grałem taką rolę! Ale przed rozpoczęciem zdjęć mieliśmy dwutygodniowy obóz przygotowawczy, coś w rodzaju przyspieszonej szkoły medycznej. Cała obsada przeszła intensywne szkolenie z procedur, terminologii, oglądaliśmy materiały wideo i mieliśmy wykłady o emocjonalnej stronie pracy w medycynie. To było kompleksowe przygotowanie, by dać wszystkim jak największe szanse na sukces w swoich rolach.
John Wells, reżyser odcinka pilotażowego, wprowadził jasny podział w trakcie przygotowań: "studenci medycyny" mieli osobne szkolenie, "rezydenci" swoje, a ja pracowałem niezależnie, trzymając się z daleka od innych. To stworzyło pewną dynamikę relacji na planie: studenci medycyny naturalnie się zintegrowali, rezydenci zbudowali własną więź, a Robby stał się samotnym wilkiem, który przechadzał się między nimi. Zadziałało świetnie.
Co zmieniło się w medycynie od czasów "Ostrego dyżuru"?
Pandemia była symbolicznym momentem przełomu, podobnie jak lata przed naszą erą i po. Wszystko się zmieniło i wciąż próbujemy wyjść z tego przysłowiowego dołu. Kryzys, w którym się znaleźliśmy, miał wiele przyczyn. Z jednej strony wzrosła potrzeba większej liczby pielęgniarek do opieki nad pacjentami, co było pozytywne. Z drugiej strony doprowadziło to do niedoboru personelu, bo teraz brakuje nam wystarczającej liczby osób, by przyjmować pacjentów. To powoduje zatory na izbach przyjęć. Ten efekt domina wciąż wpływa na efektywność systemu, ale prawda jest taka, że to głównie kwestia braków kadrowych.
Kiedyś spędzało się z pacjentem znacznie więcej czasu. Teraz, jeśli masz szczęście, poświęcisz mu osiem minut, a potem spędzisz 35 minut na wypełnianiu dokumentacji. Żyjemy w bardzo roszczeniowym społeczeństwie, pełnym biurokratycznych przeszkód. To wszystko utrudnia praktykowanie medycyny na najwyższym poziomie i zapewnienie pacjentom opieki, na jaką zasługują. W naszym serialu zgłębiamy te kwestie.
Jak zdecydowaliście, co pokazywać, a czego nie?
Nie chodzi o to, co możemy pokazać, ale co powinniśmy. Dyskrecja, smak i narracja to nasze główne wytyczne. Nie unikamy trudnych tematów czy emocji (jak złość czy ból), ale też nie epatujemy nimi. Na przykład, pacjenci odgrywani przez aktorów podpisują zgody na niefunkcjonalną nagość, bo w centrum urazowym odzież jest często cięta. Czy będziemy pokazywać nagość w sposób zbędny? Nie. Ale jeśli jest częścią procedury, nie będziemy jej unikać.
Wspomniałeś, że ludzie piszą do ciebie, mówiąc, że "Ostry dyżur" zainspirował ich do podjęcia pracy w medycynie ratunkowej. Czy uważasz, że "The Pitt" może wywołać podobny efekt?
To ciekawe. Wiesz, pod koniec lat 80. i na początku lat 90. medycyna ratunkowa nie cieszyła się dużą popularnością. Traktowano ją niemal jak "niechcianą" specjalizację w szpitalu. Nie otrzymywała dużego wsparcia finansowego, a lekarze nie mieli zbyt dużej swobody działania, ponieważ inne oddziały często uważały, że pewne procedury leżą w ich kompetencjach. Lekarzy medycyny ratunkowej postrzegano jako ryzykantów i poszukiwaczy adrenaliny, którzy w miejskich warunkach starali się stosować techniki wypracowane w czasie wojny.
Potem pojawił się nasz serial, który zwrócił uwagę na ten zawód i pokaza ł ich jako prawdziwych bohaterów. Nagle liczba osób aplikujących na specjalizację z medycyny ratunkowej w połowie i pod koniec lat 90. znacząco wzrosła. To z kolei przyczyniło się do większego finansowania, co umożliwiło rozwój nowych procedur i technologii. Był to świetny, samonapędzający się proces.
W zeszłym roku, po raz pierwszy, nie udało się znaleźć wystarczającej liczby kandydatów, by obsadzić miejsca pracy na oddziałach ratunkowych w USA. Po pandemii szeregi lekarzy tak się przerzedziły, że obecnie niewiele osób chce podejmować się tej pracy. Wydaje się to zbyt ryzykowne, pacjenci są coraz bardziej sfrustrowani i niewdzięczni, a zarobki niewystarczające.
Dlatego to idealny moment, by nowy serial znowu pokazał tych ludzi jako bohaterów, którymi naprawdę są. Mam nadzieję, że uda się ponownie zwiększyć liczbę osób w tym zawodzie. Bo potrzebujemy ich. Potrzebujemy ich bardziej niż kiedykolwiek.