"We are the best" od piątku w kinach!
- Chciałem zrobić film pokazujący, że - mimo przesłanek sugerujących inaczej - warto jest żyć - twierdzi reżyser *"We are the best". Premiera filmy już w piątek 24 października.*
21.10.2014 10:22
Sztokholm, 1982 rok. Bobo, Klara i Hedvig to zbuntowane 13-latki, które włóczą się po mieście i uważają, że ćwiczenia na w-fie to nuda. Są jednocześnie odważne, silne i bezkompromisowe, ale też niepewne siebie, dziwne i delikatne. Kiedy mama wychodzi do pubu, odgrzewają sobie paluszki rybne w tosterze, stawiają irokezy i piszą piosenki. Zakładają zespół punkowy, mimo że nie potrafią grać na żadnym instrumencie, a wszyscy twierdzą, że punk is dead.
* Lukas Moodysson w rozmowie z Janem Lumholtem*
Czy możesz powiedzieć w skrócie, co robiłeś od czasu premiery twojego ostatniego filmu?
Po „Mamucie” byłem zmęczony filmem, więc szukałem innych obszarów, na których mógłbym spełniać się jako reżyser. Napisałem dwie powieści, uczyłem w szkole filmowej w Helsinkach, próbowałem się nauczyć grać dobrze w szachy – nie udało mi się to – a także znaleźć inne źródła zarobku, ale tu również nie odniosłem sukcesu. Nie chciałem robić kolejnych filmów. „Mamut” był rozczarowaniem, nawet nie chodzi o sam film, ale o proces jego produkcji, który był nużący... To nie do końca prawda, że chciałem porzucić medium filmowe, bo w czasie postprodukcji umarł mój ojciec i wtedy myślałem o nakręceniu obrazu o umierającym ojcu. W porównaniu z „Mamutem” to miał być skromy film, z udziałem trzech aktorów, trzech osób odpowiedzialnych za stronę techniczną. Ale zamiast tego zdecydowałem się napisać powieść Döden & Co. (Śmierć i spółka), z której jestem częściowo zadowolony. Moją kolejną powieścią były Tolv månader i skuggan (Dwanaście miesięcy w cieniu).
„We are the best!” jest oparty na powieści graficznej twojej żony Coco. Trzy nastolatki odkrywają punk rocka i wbrew wszystkim zakładają zespół. Dlaczego zdecydowałeś się naadaptację?
Chciałem nakręcić film, który byłby jasny, pogodny, wbrew ponurości, która nas otacza. Chciałem pokazać, że w życiu są różne możliwości, taki, którego kręcenie byłoby przyjemnością.
Film meandruje pomiędzy kosmosem twoim i Coco - trudno znaleźć pomiędzy nimi granicę. Ale ostatecznie jest to dzieło Lukasa Moodyssona. Opowieść i ton pochodzą jednak z książki. Co o tym myślisz?
Chciałem zachować ton książki, najwyżej zmienić trochę historię, ale nie ton. Zawsze tak postępuję, nastrój jest ważniejszy niż akcja. Skupiam się raczej na szczegółach, a nie ogólnej idei. To chyba Herta Müller powiedziała (a może powtórzyła po Ionesco), że żyjemy w szczegółach. Ja również nie ufam historiom, wyjaśnieniom i ideologiom, które twierdzą, że dotyczą wszystkiego. To dlatego cieszy mnie otwarte i mało dramaturgiczne zakończenie „We are the best!”. Film właściwie się nie kończy, historia trwa dalej po seansie.
Możesz powiedzieć coś o wyjątkowej dziewczynie, jaką jest Hedvig?
Ona należy do grupy nawróconych chrześcijan, narzuca pewien porządek Klarze i Bobo, których życie jest chaotyczne. Bez niej stworzenie zespołu byłoby raczej niemożliwe, jest outsiderką, która scala grupę.
fot. Memfis Film
Historia wydarza się w 1982 roku. Co wtedy robiłeś, czy twoje doświadczenie wpłynęły jakoś na film?
Podobnie jak Bobo uważałem, że Sex noll två zespołu KSMB to najpiękniejsza piosenka na świecie. Byłem rozczarowany, gdy przeczytałem, że Jonah Johansson napisał te słowa dla żartu. Chciałem zadzwonić do niego i powiedzieć, że czuję się, jakby napluł mi w moją dwunastoletnią twarz. Zresztą wcale mu nie wierzę. Poza tym mieszkałem w małym mieście z rodzicami, lubiłem się upijać i pisać poezję. W filmie jest dużo mnie, doświadczenia pomagają mi tworzyć.
Powiedziałeś, że dla mężczyzny opowiadanie o dziewczynach jest wyzwaniem. Dlaczego?
No cóż, tym razem opowiedziałem historię napisaną przez Coco, która jest oparta na jej życiu. Ale czułem się dobrze opowiadając o trzech punkówach, szczególnie że z perspektywy czasu zauważam, że punk był zdominowany przez mężczyzn. Ja akurat nie byłem za bardzo zainteresowany tłuczeniem szyb i waleniem głową w lampy uliczne, ale znałem punków, dla których był to punkt honoru. Doskonałym przykładem jest składanka Bakverk 80, którą w filmie Bobo pożycza Elisowi. Na jej okładce widzimy ciasto, w które powkładano pety i kapsle. Innym problemem, na który napotykają dziewczyny, które chcą być alternatywne w 1977, 1982 albo w 2013 roku jest to, że nawet od punkówek oczekuje się, że będą dobrze wyglądały. Dlatego dobrze, że niektóre z nich przeciwstawiają się temu, tak jak Coco i jej przyjaciółki. Rozmawiałem o tym z obiema Mirami i Liv, kiedy pracowaliśmy nad ich ubraniami i fryzurami. Powiedziałem wtedy, że grane przez nich postaci nie chcą wyglądać ładnie, tylko twardo, zabawnie albo w jakiś niezwykły sposób. Że
nie są konformistkami. Taka postawa jest rzadkością, tak było również w przeszłości. Cieszy mnie ten aspekt filmu, to, że bohaterki nie przejmują się tym, co inni o nich myślą, że wybierają swoją własną drogę w życiu.
Porozmawiajmy o wyborze aktorów. W filmie widzimy zarówno twarze dobrze znane, jak i zupełnych debiutantów. Jak przebiegał casting, szczególnie w przypadku głównych bohaterek?
Widziałem Mirę Grosin w Astrid, krótkometrażówce Fijony Jonuzi. Liv LeMoyne gra na gitarze i śpiewa w sposób, który zupełnie mnie rozczula. Mira Barkhammer przyszła na casting i powiedziała coś, co dobrze zapamiętaliśmy z Coco. Pomyśleliśmy wtedy: ona wie, o co tu chodzi. Niestety, nie poszliśmy za instynktem i cały proces wyboru aktorów trwał bardzo długo. Próbowaliśmy kombinacji różnych osób, co musiało być dla nich męczące. Jeśli chodzi o dorosłych aktorów, to lubię pracować z mało znanymi aktorami.
Tak się szczęśliwie złożyło, że Matte Wiberg i Johan Liljemark są naprawdę częścią zespołu Sabotage, który widzimy w filmie. Brezjney Reagan Fuck of to ich piosenka. Johan i Coco byli przez tydzień w związku, kiedy mieli po trzynaście lat. Obie Miry robiły wszystko, żebym był z tego powodu zazdrosny
Pracowałeś wielokrotnie z kamerzystą Ulfem Brantasem, montażystą Michałem Leszczylowskim i producentem Larsem Jönssonem. Jak ważni są oni dla twojej twórczości?
Każdy z nich jest bardzo ważny. Nasze stosunki z Larsem są niezwykłe, chociaż obaj potrafimy być drażliwi. Czasami ma rację, nawet gdy wściekam się, że myśli inaczej niż ja. Współpraca z kamerzystą jest dziwna, rzadko rozmawiamy, po prostu kręcimy, wierzymy w improwizację. Praktycznie niczego nie planujemy, próbujemy różnych rzeczy, bez przesadnego analizowania. Jeśli chodzi o montażystę, Michała, jest inaczej: dużo rozmów i analiz. W montażowni podejmuje się po prostu najważniejsze decyzje, odpowiada na pytania o życie, śmierć, Boga i całą resztę.
Ważni są dla mnie również asystenci reżysera. Fanni Metelius pomagała mi w nadaniu mojej pracy kształtu, bo jestem roztrzepaną osobą. W ogóle cała ekipa była wspaniała, wszyscy mieli swój udział w końcowym dziele. Dzięki nim znów nabrałem ochoty do kręcenia filmów. Kiedy kręciliśmy, było wspaniale, dopiero wieczorami dopadało mnie znużenie, ale takie jest życie.
Coco jest ważnym współtwórcą „We are the best!”. Jaki był jej wkład w twoje poprzednie filmy?
Olbrzymi. Jesteśmy jak bliźnięta, jak Chip i Dale, dwoje idiotów, którzy myślą w podobny sposób. Ona miała zawsze duży wpływ na moją pracę, to nawet nie był wpływ, to było coś znacznie ważniejszego.
Które aspekty pracy filmowca przynoszą ci najwięcej satysfakcji?
Tym razem najbardziej ucieszyła mnie praca w garderobie, decyzje podejmowane odnośnie tego, jak dziewczyny mają wyglądać. Ubrania i rekwizyty zawsze mnie interesowany – uważam, że wygląd zewnętrzny jest odzwierciedleniem wnętrze, że przedmioty mają duszę. Wypróbowywanie różnych kostiumów dało mi dużą frajdę. Okazało się, że dla Bobo odpowiednia była kurtka, którą odziedziczyłem po dziadku, a którą nosił potem mój syn. Dziadek, który był farmerem, zdziwiłby się, że jego znoszone ubranie przeżyło tyle przygód...
Natomiast na planie najważniejsza jest koncentracja, skupienie na szczegółach. To jest jak narkotyk.
Czy twoje różne filmy łączy jakiś wspólny temat? A może jest ich kilka?
Wszystkie są o dorosłych i dzieciach. O tęsknocie za innym miejscem. O samotności. I euforii. Chciałbym powiedzieć, że coś dobrego się wydarza, mimo wszechobecnych tragedii, ale nie wiem, czy tak jest. Chciałbym, żeby tak było.
kadr z filmu "We are the best"/ fot. Memfis Film
Twoje filmy pokazywano w wielu krajach, zarówno na festiwalach, jak i w regularnej dystrybucji. Czy zauważyłeś jakieś różnice w odbiorze? A może pozwalasz filmom po prostu krążyć po ziemi, nie troszcząc się o nie po skończonej pracy?
Chciałbym, żeby były jak list w butelce. Nie wiem, co się z nimi dzieje, tak jak Robert Smith nie wie, jakie emocje wywoływała jego muzyka we mnie na różnych etapach życia.
Jakbyś zareagował, gdyby ktoś powiedział, że „We are the best!” to powrót do Tylko razem i Fucking Åmål?
W pewnym sensie tak jest. Chciałem powrócić do emocji z tamtych filmów. Znów mówię o emocjach, tonacji, tak jak Bob Dylan mówił o srebrnej tonacji, która siedziała mu w głowie i która była potem na jego płytach. Dokładnie go rozumiem. Czasem budzę się w nocy z płaczem, czując coś takiego, i potem jestem zrozpaczony, że nie potrafię oddać tego w filmie. Od czasu do czasu udaje mi się jednak – w dialogu, spojrzeniu postaci, a nawet w całej scenie jest to coś – ton, prawda. Tak jest na przykład, gdy Bobo obcina włosy Hedvig. Patrzy wtedy na nią i mówi: „Spójrz na to w ten sposób: odrosną”. Dla takich momentów warto kręcić całe filmy. Tak samo jest, kiedy mama Bobo przynosi obiad, a jej tata wykrzykuje: „Super, kurczak!”. Wyglądają w tej scenie doskonale. W takich scenach wszystko gra, to dla nich pracuję, koncentruję się. Takie momenty potrafią doprowadzić mnie do płaczu.
Twój debiut pełnometrażowy Fucking Åmål, został uznany za jeden z najbardziej świeżych filmów szwedzkich w 1998 roku. Minęło 15 lat. Obecnie czujesz się osobą ustatkowaną czy buntownikiem? Żyje wciąż w tobie płomień młodości?
Nie zastanawiam się nad swoją relacją w stosunku do świata. Spędzam mało czasu z innymi ludźmi, w tym z osobami z branży. Nie interesuje mnie to, jaką pozycję zajmuję w szwedzkim kinie. Robię to, co robię, a oni mogą mówić, co chcą, jak śpiewa Rihanna. Ona jest moją bohaterką, uratowała mi życie, co pokazuje, że bez sztuki umieramy. Więc możecie mówić, co chcecie, a ja i tak zrobię swoje. Muszę mieć tylko dobre buty – najlepiej jakieś drogie.
Fakt, że jest się publicznie ocenianym przy pomocy cyferek i gwiazdek, jest nieprzyjemny, dlatego chciałbym robić coś bardziej prywatnego. Ale niestety nie zostanę pielęgniarzem ani strażakiem – chociaż jest to moje marzenie. Ale odszedłem od tematu…
Jeśli chodzi o płomień młodości… Nie wiem. Czuję się jednocześnie młody i stary, wierzę w kontynuację i zmianę, w buntowniczość młodości i w mądrość starości. Jeśli nie godzisz się z upływem czasu, oszukujesz sam siebie.
Jakie masz plany na przyszłość, jeśli chodzi o pracę artystyczną?
Mam nadzieję nakręcić komedię romantyczną. Ale będzie tam również miejsce na śmierć i nieszczęścia. Muszę jednak wcześniej napisać scenariusz. Najbardziej interesują mnie niuanse, ale chyba nie widać tego po mnie, bo jestem chaotyczną osobą. Jestem jak ogrodnik, który pozwala, żeby jego rośliny zdziczały. Lubię niespodzianki, podoba mi się, jeśli scena idzie w kierunku, którego nie przewidziałem. Kiedyś miałem zwyczaj pokładać się ze śmiechu, wyobrażając sobie, co wymyślą aktorzy.