Wędrówka przez apokaliptyczną Amerykę

"Daleka jest droga do Tipperary" - tak brzmi tytuł angielskiej piosenki wojskowej, popularnej w czasie I wojny światowej.

W przenośni słowa te oznaczają długą drogę do kresu trudów, do celu. W przemierzanie jakiejkolwiek drogi zawsze jest wpisany wysiłek. Ale najbardziej mozolną wędrówką jest ta, której koniec jest jedynie mgliście zarysowany; co do której nie mamy pewności, że po jej przebyciu znajdziemy spokojną przystań. Tak właśnie wędrują bohaterowie filmu "Droga", wyreżyserowanego przez Johna Hillcoata - ojciec i syn. "Każdy dzień to kłamstwo. Ale powoli umieram i to nie jest kłamstwo" - z całą świadomością swojego beznadziejnego położenia, mówi ojciec. Mają jedynie siebie i tlącą się nikłym płomieniem nadzieję na przeżycie kolejnego dnia.

„Nastąpił długi błysk, a potem seria wstrząsów”. Film przedstawia Ziemię kilka lat po katastrofie. Zniszczona została fauna i flora, większość ludzkiej populacji zginęła. Nieliczni ocaleli. Widzimy ojca i syna, którzy każdego dnia podejmują trud walki z głodem, hordami kanibali, zimnem i przygnębiającą aurą świata, który nastał po katastrofie. Ich podróż przepleciona jest wspomnieniami z poprzedniego – szczęśliwego – życia. Sceny ukazujące reminiscencje bohaterów to jedyne nasycone kolorami kadry.

Z kolei sceny dziejące się w obumierającym, a właściwie już umarłym świecie, mają barwę zdjęć stylizowanych na fotografie retro. Ich tonacja jest tak chłodna, iż niemal czujemy fizyczny i psychiczny ból bohaterów. Film jest wizualnym mistrzostwem.

Przed apokalipsą byli kochającą się rodziną. Po paru latach zmagania się z nowym światem, matka wybrała śmierć z własnych rąk. Kolejna tragedia, tym razem w wymiarze indywidualnym. Koniec mikroświata. Jak żyć, gdy dotychczasowe wartości uległy zburzeniu? Ojciec i dziecko wyruszają w tytułową drogę, w której pełno cierpienia. Mordowanie ludzi dla pokarmu stało się... coraz powszechniejszym zwyczajem. W piwnicy jednego z opuszczonych domów więzieni są ludzie, a właściwie wychudzone ludzkie ciała. Scena niczym z „Sądu Ostatecznego” Hieronima Bosha.

W centralnej części obrazu widzimy, poddawanych torturom, nieszczęśników. Jest tu wiele przedmiotów codziennego użytku, np. monstrualnej wielkości nóż (w filmie ofiary spotka śmierć z rąk kanibali). Sąd Ostateczny i piekło w wersji Boscha to chaos. Czuć przerażenie potępionych. W filmie również udziela nam się strach ostatnich istot błąkających się po już nieludzkiej ziemi, gdzie kolejne bastiony człowieczeństwa z wolna upadają. Czyżby innego końca świata rzeczywiście nie było?

Relacja rodzicielskiej więzi wzrusza i zachwyca. Aktorom udało się uniknąć ckliwości. Każde uczucie niepokoju, obawy przed utratą bliskiej osoby, każdy przejaw ojcowskiej i synowskiej miłości jest starannie wygrany do końca. W tych rolach zostali obsadzeni niezrównani Viggo Mortensen i Kodi Smith-McPhee.

Jednak w filmie zabrakło ważnych pytań, a przede wszystkim tego jednego, które od wieków nasuwa się człowiekowi w obliczu katastrof, chorób i śmierci: unde malum? Skąd zło? Oglądając „Drogę”, nie oczekujemy wykładu z teodycei, jednak w słowach bohaterów brakuje refleksji na temat przyczyn zagłady ludzkości. Czyżby powodem było zło tkwiące w człowieku? A może owej katastrofy nie powinno się postrzegać w kategoriach metafizycznych?

Kolejne pytanie nasuwające się po odbiorze filmu brzmi: jakimi wartościami kierują się bohaterowie w swojej wędrówce? Ojciec określa syna mianem Ostatniego Boga. Sens życia ojca wypływa z zadbania o życie dziecka. Jednak czy to wszystko? A skąd siłę do walki o przetrwanie czerpią napotkani wędrowcy? Czy jest jeszcze możliwa wiara w wartości wypływające z jakiejś transcendencji? Przecież bez katalogu norm moralnych łatwo się zagubić, co też czasem zdarza się bohaterom. Świadczy o tym powtarzane niekiedy przez chłopca zdanie: „czy nadal jesteśmy dobrzy?”.

Topos drogi kojarzył mi się zawsze z szukaniem odpowiedzi na pytania będące wyzwaniami, z poszukiwaniem trwałych wartości i z przemianą duchową człowieka. Obraz Johna Hillcoata nie porusza tych kwestii. Nie zmienia to faktu, że film warto obejrzeć, chociażby dla atmosfery, którą jest przesiąknięty. Atmosfery, którą najlepiej oddają słowa bohatera granego przez Mortensena: „Złe sny świadczą o tym, że wciąż żyjemy i walczymy, a dobre są powodem do obaw”.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)