Świat się dowiedział. Rosjanom zależało, aby wyciszyć to, co zrobił Polak
Pojęcie "gest Kozakiewicza" weszło na stałe do języka polskiego, zapewniając jego autorowi miejsce w historii. Ale czy wybitny tyczkarz Władysław Kozakiewicza mógłby zapisać się w niej "tylko" złotem olimpijskim na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Ksawery Szczepanik w filmie "Po złoto", który można zobaczyć na festiwalu Watch Docs. Prawa Człowieka w Filmie.
Artur Zaborski: Czy pamięć o Władysławie Kozakiewiczu przetrwałaby tak długo, gdyby po zwycięstwie w Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie w 1980 roku nie wykonał swojego słynnego gestu?
Ksawery Szczepanik: Kozakiewicz jest ekstrawertykiem, który chętnie dzieli się swoją przeszłością, a takim osobom łatwiej pozostać w pamięci innych. Jest też sportowcem, który rzeczywiście bardzo wiele osiągnął - tytuły mistrza Polski, Europy, świata, o czym pamiętają kibice z jego pokolenia i starsi. Tym, co sprawia, że Kozakiewicz stał się naprawdę ponadczasowy, jest jego gest, który stał się nawet zwrotem językowym, a kontekst sportowy gdzieś się po drodze zagubił.
Dlaczego został bohaterem pańskiego filmu?
Interesują mnie blaski i cienie sławy. Losy ludzkie, które łączą się z wielkim sukcesem, nagle przerwanym. Ciekawi mnie, co dzieje się potem. Te elementy dostrzegłem w biografii Władysława Kozakiewicza. Skontaktowałem się z nim i zaproponowałem mu wspólny film, na co z chęcią przystał. Praca przebiegała sprawnie, bo Kozakiewicz jest człowiekiem otwartym, lubi być w centrum zainteresowania i o sobie opowiadać.
Nie obawiał się pan, że będzie próbował reżyserować film za pana, żeby pokazać siebie i swoją historię w taki sposób, w jaki chce?
Jak większość celebrytów i znanych postaci, Władysław Kozakiewicz ma dla tych, którzy chcą czegoś więcej się o nim dowiedzieć pewną wypracowaną wersję swoich dokonań - biografię na wynos. Uważa na przykład, że z czasem stał się ofiarą moskiewskiego gestu i systemu komunistycznego, który zapamiętał mu tę krnąbrność. Nie do końca się z tym zgadzam, bo przecież on i system nieźle razem żyli do 1985 roku. Jak każdy z nas, Kozakiewicz próbował się troszkę wybielać, przedstawiać się w nieco lepszym świetle niż to, które jest w relacjach innych osób na jego temat występujących w filmie. Dość szybko to dostrzegłem i pozostawałem czujny.
No to jak to w końcu z nim jest - stał się ofiarą swojego gestu czy nie?
Gest sprawił, że Kozakiewicz stał się niezwykle popularny, został uznany wręcz za bohatera narodowego przez rodaków, którzy docenili nie tylko jego osiągnięcie sportowe, ale również postawę. Uważam jednak, że w tamtym momencie to wynik - rekord świata - był na pierwszym miejscu. Liczył się złoty medal, symboliczny, bo zdobyty na stadionie w Moskwie, stolicy wroga, ku pokrzepieniu serc uciśnionych Polaków.
Z czasem dopiero doszedł do głosu słynny gest - Kozakiewicz został uznany za osobę odważną, antyreżimową, która zdecydowała się postawić imperium sowieckiemu. Tak zostało to zinterpretowane, trochę wbrew intencji zainteresowanego. Kiedy to dostrzegł, przyjął ten fakt z otwartymi rękami, a nawet wykorzystywał na swoją korzyść.
W pańskim filmie Kozakiewicz opowiada, że przed jego skokiem wygwizdali go Rosjanie na trybunach, przekazali mu szereg złych emocji. Czy paradoksalnie nie były one dla niego siłą napędową, która wyzwoliła w nim chęć udowodnienia tego, kim jest i co sobą reprezentuje?
Z pewnością atmosfera na stadionie go mobilizowała. Co nie zmienia faktu, że Kozakiewicz był niezwykle pracowitym i zdeterminowanym sportowcem. Bardzo długo pracował na to, żeby wreszcie spełnić w Moskwie swoje największe marzenie o zdobyciu olimpijskiego złota. Bez tej pracy, bez wieloletniego zaangażowania i poświęcenia, nie miałby okazji, żeby ten gest publiczności sowieckiej pokazać, bo nie uznałaby go ona za zagrożenie dla radzieckich zawodników i nie próbowałaby go dekoncentrować.
Był wówczas naprawdę silny, radziecka publiczność to szybko dostrzegła i postanowiła coś z tym zrobić. Trzeba dodać, że obok Kozakiewicza skakało kilkunastu innych mocnych tyczkarzy, dla których warunki w Moskwie też były niesprzyjające, jednak tylko Władek odważył się na jednoznaczny komentarz.
Wokół letnich igrzysk w Moskwie narosło mnóstwo mitów. Mówi się, że agresywna publiczność była ręcznie sterowana przez władzę, trybuny reżyserowano.
To zbyt mocne określenie. Na trybunach siedzieli Rosjanie, którzy po prostu bardzo chcieli, żeby wygrywali ich zawodnicy. A tu pojawił się jakiś Polak. Stąd wzięły się te negatywne emocje tłumu. Moi rozmówcy zauważali jednak, że wcześniej na stadionach lekkoatletycznych to się nie zdarzało. Mówili, że na stadionie lekkoatletycznym, w odróżnieniu chociażby od stadionu piłkarskiego publiczność nie gwiżdże, tylko pozwala zawodnikowi się skoncentrować.
W scenie z Igrzysk Olimpijskich w Montrealu padają nawet słowa Tomaszewskiego, komentatora sportowego, który mówi, że publiczność zawsze cichnie, kiedy sportowiec staje na rozbiegu. W Moskwie - zaledwie cztery lata później - tego już nie było. Reprezentant ZSRR miał wygrać za wszelką cenę, a publiczność mu w tym pomagała.
W jaki sposób?
Tadeusz Olszański, dziennikarz, który wówczas był wysłannikiem jednej z polskich agencji prasowych, wspominał, że odpowiednia publiczność była na stadion zwożona z różnych okolic Moskwy. Organizatorom na pewno zależało, żeby trybuny zachowywały się przewidywalnie. Tymczasem dla prawdziwych pasjonatów sportu biletów nie starczało.
Z kolei olimpijska Moskwa w propagandowych archiwach z tamtych lat, które udało mi się obejrzeć, jest oczywiście miastem przyjaznym, pełnym radości i gości z całego świata. Mnie najbardziej zależało na tym, żeby pokazać widzowi, jak Moskwę mógł odbierać Kozakiewicz. On jechał tam nieco wystraszony, niepewny czy uda mu się osiągnąć cel. Mógł więc zapamiętać Moskwę jako miasto niebezpieczne i opustoszałe. Wspólnie z montażystą Ziemowitem Jaworskim próbowaliśmy subiektywnie - z punktu widzenia Kozaka - opowiedzieć o tym mieście.
Kozakiewicz zepsuł Rosjanom igrzyska i wywołał wielki skandal. Jak to możliwe, że nie wyciągnięto wobec niego konsekwencji?
Próbowałem ustalić, jakie okoliczności nastąpiły bezpośrednio po wykonaniu gestu, co działo się w wiosce olimpijskiej następnego dnia, jak zareagowali na gest Rosjanie, a jak Przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego Juan Samaranch. Z ustaleń wyszło to, co pokazałem na ekranie: polskiej ekipie bardzo zależało, żeby Kozakiewicz mógł medal zachować. Myślę, że w pewnym stopniu pomógł w tym nowy szef MKOl, Samaranch, który uznał, że nie należy z tego robić wielkiej sprawy. Był świetnym dyplomatą, miał dobre kontakty z Rosjanami i zapewne dzięki temu udało mu się znaleźć polubowne rozwiązanie, które zabawnie opisuje w filmie redaktor Maciej Petruczenko. Na pewno też był to news, na który czekali zachodni dziennikarze, którzy przyjechali do ZSRR, by efektownie opisać imperium zła. I tylko czekali na odpowiednie wydarzenie.
Kozakiewicz doskonale na to zapotrzebowanie odpowiedział.
Rosjanom na pewno zależało, żeby gest Kozakiewicza wyciszyć. Polakom też, dlatego trudno znaleźć w polskiej czy radzieckiej prasie wzmianki na ten temat. W Polsce został on dostrzeżony tylko przez tych, którzy oglądali transmisję z konkursu. Gest zniknął z retransmisji konkursu, wycięto go. Takie okoliczności towarzyszyły gestowi bezpośrednio po jego wykonaniu. Ale już w filmie oczywiście próbowaliśmy go wyeksponować, bo otwiera on nowy rozdział w losach bohatera i buduje u widza nowe napięcie - oto biedny Władek wreszcie zdobył upragniony, złoty medal, ale jednocześnie pokazał gest, wpadając tym samym w jeszcze większe tarapaty. I co teraz?.
No właśnie - i co teraz? Co dzieje się po igrzyskach?
Władek błyszczy, jest niezwykle popularnym sportowcem, który zgarnia mnóstwo pieniędzy i może sobie w szarym PRL-u pozwolić na znacznie więcej niż przeciętny obywatel. Dość powiedzieć, że za kontrakt dostał 5 tys. dolarów w czasach, gdy przeciętny pracownik w PRL-owskim sporcie zarabiał jakieś 30 dolarów miesięcznie. Ten moment w życiu Kozakiewicza najlepiej oddaje rysunek przedstawiający medalistę na podium razem z Karolem Wojtyłą i Lechem Wałęsą.
"Solidarność" chciała go wykorzystać do swoich celów?
Nawet jeśli by tak było, to Kozakiewicza nie interesowała wówczas polityka, a tym bardziej próba zmiany systemu, w którym wspaniale funkcjonował. Sytuacja życiowa Lecha Wałęsy i jego kolegów z "Solidarności" była na przeciwnym biegunie niż u Kozakiewicza. Po igrzyskach w Moskwie sezon lekkoatletyczny trwał, Władek pojechał na kolejne zawody, nie zawracając sobie głowy tym, co działo się wówczas w Stoczni Gdańskiej. To, co zaczynało się wtedy dla szarych obywateli, czyli Karnawał "Solidarności", dla Kozakiewicza zaczęło się wiele lat wcześniej, kiedy rozpoczął zagraniczne starty w roku 1974. Od tamtego czasu jeździł po świecie, wysoko skakał i dobrze zarabiał.
Upadek, którego później doświadcza, musiał być dla niego podwójnie bolesny.
Był niezwykle dotkliwy. Nie dość, że przestał być najlepszy, to jeszcze stracił źródło dochodu, bo Polski Związek Lekkiej Atletyki wstrzymał zgodę na jego zagraniczne starty. Do tego musiał skonfrontować się ze świadomością, że przestaje być niezastąpiony, a dla systemu - ważny. Przestał być gwiazdą.
Jak sobie z tym poradził?
Wobec swoistego szantażu, który zastosowali wobec niego działacze Polskiego Związku Lekkoatletyki, polegającego na tym, że Kozakiewicz musiał najpierw w kraju udowodnić swoją wysoką formę, a dopiero potem liczyć na pozwolenie związku na występy zagraniczne - Władek stracił cierpliwość i opuścił PRL. Na zawsze. Ku zaskoczeniu niemal wszystkich z jego otoczenia. To był jego kolejny gest. Tyle tylko, że w nowym, nieznanym środowisku, jakim wówczas była dla niego RFN, Władek znowu był obcym.
Wcześniej doświadczył obcości, gdy wraz z rodziną przyjechał z Kresów Wschodnich na Ziemie Odzyskane.
Kozakiewicz wraz z rodziną trafił do Polski jako przesiedleniec ze Wschodu, ziem, które Polska utraciła w wyniku Drugiej Wojny Światowej. W związku z tym był napiętnowany, uznawany przez swoich sąsiadów Polaków za Ruska, kogoś w oczywisty sposób gorszego. Myślę, że to właśnie motywowało go przez kolejne lata. On i jego starszy brat Edward bardzo chcieli udowodnić, że nie są gorsi. To była zadra, kompleks. Podejrzewam - ale nie mam pewności - że uporał się z nim w momencie, w którym wygrał dla Polski olimpijskie złoto. Kiedy jednak w 1985 r. Władek znowu rusza w drogę, dawna niepewność zapewne o sobie przypomniała. Historia w życiu Kozakiewicza zatoczyła koło, zależało mi, żeby to pokazać.
Jak zaaklimatyzował się w RFN?
Tym, co na pewno Kozakiewicza zaskoczyło, był fakt, że Niemcy bardzo szybko i bardzo pragmatycznie uznali, że skoro jest wybitnym tyczkarzem i nadal może wysoko skakać, to oni nie widzą problemu w tym, że jest Polakiem. Zaproponowali mu występy w niemieckim klubie, dobre warunki mieszkaniowe, a wkrótce także niemieckie obywatelstwo. Władkowi pozostawało tylko podpisać stosowny papier. Uważam, że była to znowu, podobnie jak w Moskwie, decyzja podjęta na sportowej złości. Z poczuciem, że Polski Związek Lekkiej Atletyki nie docenił bohatera z Moskwy, zbyt wcześnie uznał, że jest "dziadersem". Takie zagrywki oczywiście tylko Kozakiewicza mobilizują.
W tym kontekście zaskakujące jest, że jedyny moment, w którym Kozakiewicz płacze przed kamerą, to ten, gdy wspomina porażkę na igrzyskach w Montrealu.
Mógłbym życzyć sobie, żeby bardziej zapłakał nad swoim ostatecznym wyborem dotyczącym narodowości, ale nie - dla niego jednak najważniejsza była kariera sportowa. Świadomość, że w Montrealu ponad 40 lat temu nie był tym najlepszym, nadal mu doskwiera i wzrusza najbardziej. Zaskoczyło mnie, że po tylu latach tamto rozczarowanie nadal w nim tkwi. To pomogło filmowi, bo pokazało, jak niezwykle zdeterminowanym sportowcem jest Kozakiewicz i jak bardzo pragnął sukcesu. Nic innego nie było dla niego tak ważne jak sport. Oczywiście, w pewnym momencie w jego życiu pojawiła się kobieta, która trochę pomogła mu odzyskać wiarę w siebie. Ale później Kozakiewicz żyje już tylko sportem, żaden inny wybór nie ma znaczenia, liczy się tylko zwycięstwo.