"Wojownicze Żółwie Ninja": Cowabunga!
Pokolenie dorastające na przełomie lat 80. i 90. może odetchnąć z ulgą – ich dzieciństwo nie zostało zniszczone. Zmutowane gadające Żółwie, które znają karate, powracają po latach, i choć daleko im do ideału, to dostarczają całkiem sporo czystej, wakacyjnej zabawy. I w sumie, chyba o to chodziło.
"Wojownicze Żółwie Ninja" w reżyserii Jonathana Liebesmana stoją gdzieś pośrodku pomiędzy „klasycznym” serialem animowanym, a kreskówkami i grami video o przygodach Leonardo i spółki z XXI wieku. Żółwie na szczęście nie są istotami z kosmosu, tak jak to się wszyscy obawiali swego czasu, choć też ich „origin story” zostało odpowiednio skalibrowane pod dzisiejsze czasy. Czwórka naszych bohaterów nie natrafiła więc przypadkiem na butelkę „szlamu” w kanałach, tylko są oni wynikiem eksperymentów naukowych, które w pewnym momencie wymknęły się spod kontroli. Mogło być gorzej.
„Wojownicze…” są filmem, którego ewidentnie główny target stanowią młodzi widzowie, tak więc ciężko tu mówić o jakiejś specjalnie skomplikowanej fabule, ale w końcu, kto idzie do kina na film o nastoletnich żółwiach znających tajniki sztuk walk i z imionami nadanymi im na cześć malarzy renesansu, spodziewając się inteligentnej rozrywki? Choć też, nie jest to w cale niewykonalne. Wystarczy przypomnieć sobie pierwszy kinowy film z Żółwiami Ninja z 1990 roku, który chwilami skręcał fabularnie w rejony mrocznego i psychologicznego dramatu, a czasem wręcz na obrzeża horroru. Ale może jednak to podejście jest zbyt ciężkie? Pamiętajmy, że Wojownicze Żółwie Ninja powstały jako swego rodzaju pastisz superbohaterów oraz filmów i komiksów o sztukach walki. I film Jonathana Liebesmana na pewnym delikatnym poziomie sygnalizuje tę zabawę z konwencją oraz zaznacza absurd tego, że jest to opowieść o czterech gadających żółwiach, które znają karate i noszą imiona po Leonardo Da Vinci, Michale Aniele, Rafaelu i Donatello.
Sygnalizuje, gdyż „Wojownicze Żółwie Ninja” A.D.2014 są czystą, eskapistyczną rozrywką. Twórcy nie mieli większych ambicji, poza tym by dostarczyć widzom (tym młodszym, ale też i tym starszym) trochę luźnej rozrywki na lato. W tym względzie (i tylko w tym), film ten spełnia swoją rolę. Walki są efektowne, sceny akcji mają imponujący rozmach i pełno dynamiki (scena „zjeżdżania” na skorupach ze śnieżnej góry jest wspaniale sfilmowana); animacja żółwi wypada bezbłędnie, są one bardziej masywne niż w komiksach czy kreskówkach, ale na szczęście poruszają się z finezją i luzem. Nie muszę chyba nadmieniać, że to właśnie czwórka tytułowych bohaterów stanowi główny gwóźdź programu – najlepsze sceny i momenty w filmie są wtedy, gdy występują w nich żółwie. Postaci ludzkich mogłoby właściwie w ogóle tu nie być – są nudne, przewidywalne i bezbarwne, nawet w porównaniu z postaciami, które powstały na ekranach komputerowych magików od CGI. Fabuła jest dość pretekstowa i dość szybko przeskakuje między wątkami (film trwa
niecałe 90 minut), tak więc możemy oglądać jedynie zarys poszczególnych postaci, ale na szczęście w tym pośpiechu udało się z grubsza przedstawić cechy osobowości żółwi – Donatello jest więc „żółwim geekiem”, Leonardo to poważny dowódca, który zawsze stara się znaleźć najlepsze wyjście z najtrudniejszej sytuacji; Rafaello ma ciągłe problemy z dostosowaniem się do reszty, a Michelangelo jest nieokrzesanym i przezabawnym luzakiem, który w dodatku ma najlepsze teksty w całym filmie. Dowcip nie jest może najwyższych lotów, ale jest to całkiem zgrabny i bezpretensjonalny humor sytuacyjny.
Jeśli chodzi o minusy, to dla tych, którzy się uprą, fabuła może mocno rozczarować. Najgorsze jednak jest zmarnowanie potencjału zarówno postaci April O’Neal (twórcy bardzo mocno musieli wyszukać na siłę jakiejś roli dla niej do odegrania w scenariuszu, do tego „drewniana” mimika Megan Fox wcale nie pomaga) jak i przede wszystkim Shreddera. To największe nemesis żółwi; mroczny, tajemniczy czarny charakter (w pierwszych filmach jawił się wręcz jako mistyczna postać z azjatyckich horrorów), natomiast w najnowszej produkcji, został sprowadzony do roli transformersa ludzkich rozmiarów (tutaj, choć nie tylko tutaj, swoją obecność wyraźnie zaznaczył Michael Bay, tym razem w roli producenta). „Wojownicze Żółwie Ninja” z pewnością nie zaliczą się do czołówki najlepszych blockbusterów tego roku, ale ci, którzy szukają niezobowiącującej dobrej zabawy, powinni rozważyć wybranie się na seans. Moim zdaniem, już sam tytuł stanowi swego rodzaju sygnał ostrzegawczy, więc ci, którzy są z natury malkontentami, raczej powinni
go sobie darować. Są jeszcze, oczywiście fani „starych” żółwi (w tym niżej podpisany), którzy zapewne trochę inaczej je sobie zapamiętali, ale moim zdaniem, choć zapewne film mógłby być lepszy, to nie stanowi żadnej profanacji. Zresztą, najlepiej sprawdzić to samemu.