Młodego, niedoświadczonego agenta CIA Matta Westona (Reynolds) postawi pod ścianą napiętnowany przez agencję jako zdrajca szpieg-legenda Tobin Frost (Washington). Kiedy na schron, w którym Weston ma pilnować Frosta, napadnie polująca na byłego agenta grupa, młody mężczyzna będzie musiał podjąć kluczową decyzję. Podążać za protokołem, dostarczyć Frosta władzom, pozostać uczciwym wobec macierzystej instytucji? A może zaufać intuicji i słowom byłego agenta? Okopani po przeciwnych stronach barykady *Ryan Reynolds i Denzel Washington odkrywają, jak kruche są dzielące ich granice.*
Debiutujący w świecie wielkiego filmu Szwed Daniel Espinosa z sukcesem mierzy się z amerykańskim stylem opowiadania i gatunkowymi kanonami. Udaje mu się stworzyć film, który wciela w życie tradycje kina sensacyjnego, zachowując jednak świeżość. W „Safe House” akcja pędzi jak szalona, ale film nie wchodzi w kuszący romans z nowoczesną technologią. Oczywiście, w historii o agentach CIA muszą znaleźć się czytniki siatkówki oka i linii papilarnych, jednak poza tym, co konieczne, Espinosa stawia na prostotę. Helikoptery i wymyślna broń ustępują miejsca używanym samochodom i walce wręcz.
Tę organiczną strategię realizują także pozostałe elementy produkcji. Pył i kurz okolic Kapsztadu, gdzie rozgrywa się akcja, zapewniają filmowi bardziej realistyczne osadzenie w przestrzeni. Labirynt skleconych byle jak domów z blachy falistej, który często służy jako sceneria wydarzeń, zdaje się zgrabną wizualną metaforą bałaganu i etycznej korozji panujących na najwyższych szczeblach CIA, a które stopniowo odkrywa narracja. Znany z serii o agencie Jasonie Bournie operator Oliver Wood chwyta w ziarnistych - chwilami przypominających nagranie video - kadrach chropowatą wizję korupcji i moralnej dezintegracji.
„Safe House” to – mimo ciekawie zarysowanego napięcia pomiędzy parami bohaterów (oprócz Westona i Frosta mamy jeszcze dwójkę konkurujących ze sobą przełożonych granych przez Verę Farmigę i Brendana Gleesona) – film raczej o mechanizmach władzy, niż uwikłanych w nie jednostkach. Warto zwrócić uwagę, jak mało wiemy o bohaterach, właściwie tyle samo, ile wywiad CIA – plus ledwie kilka ułamków prywatnych historii. Nie mamy szansy wejść z nimi w żadną relację, nie obserwujemy osób, raczej ich działania. Ten brak psychologizacji, podobnie jak dość powierzchowne, momentami patetyczne dialogi, wpisują się w konwencję czystego, pozbawionego niepotrzebnych ozdobników kina akcji, gdzie bohaterowie porozumiewają się hasłami. To nieco staromodna konwencja, ale w tym przypadku bardzo atrakcyjna.
Niektórym nużąca wyda się obfitość scen, w których dochodzi do zwarcia – kolejni bohaterowie raz po raz okładają się pięściami, strzelają, uciekają i skaczą. A wszystko sfilmowane jest kamerą z ręki, w dokumentalnym stylu, dodatkowo podkreślonym przez widoczne ziarno obrazu i niedostateczne oświetlenie. Te rozedrgane, pozornie chaotyczne sekwencje to jednocześnie pole, na którym najdokładniej widać ewolucję bohaterów. Kolejne choreografie brutalnych spotkań coraz bardziej odchodzą od klasycznego stylu efektownej bitki i strzelanki. W ruchy bohaterów wkrada się zmęczenie, w oczy – znużenie i desperacja, a strzały przestają być idealnie celne. Ostatnia w filmie walka zdaje się przebiegać niemal w zwolnionym tempie, jakby jej uczestnicy byli w letargu. W przypadku thrillera opartego na intrydze i wartkiej akcji trudno wyobrazić sobie lepszą ilustrację upływu czasu i postępu historii.
Bardzo dobrze poradzili sobie aktorzy. Każdemu z nich przypadła rola nieco spoza utartego kanonu typowych dla takich filmów postaci. Ryan Reynolds przekonywająco wypada w roli nieco niepewnego, nerwowego, czasami fajtłapowatego nowicjusza, który musi dorosnąć na oczach widza. Denzel Washington to z kolei stary wyga z wyluzowanym poczuciem humoru, który - choć doświadczony - ma świadomość ułomności własnych – i otaczającego go świata.
„Safe House" nie jest filmem roku, ani też półrocza, do tego sporo punktów traci na ostatniej prostej. Rozczarowuje zbyt nachalne zakończenie, niedorastające poziomem do pomysłowo poprowadzonej akcji. Mimo to film Espinosy pozostaje bardzo sprawne zrealizowaną, udaną produkcją, której w ramach ustalonego schematu narracyjnego wciąż udaje się zdobywać na finezję i zaskakiwać.