Nowy hit na Netfliksie. Właśnie taką Polskę pokazują światu
- Ludzi straszono nastaniem wielkiego chaosu – wyłączeniem komputerów, elektrowni i tym, że pieniądze nagle wyparują z banków. Niektórzy naprawdę uwierzyli, że świat wkrótce się skończy - mówi w rozmowie z WP Jakub Piątek, reżyser nowego filmu "Prime Time".
Mateusz Demski: 31 grudnia 1999 roku. Młody niezadowolony z życia człowiek wchodzi do studia telewizyjnego z pistoletem w ręku i bierze dwójkę zakładników. Zanim przejdziemy do szczegółów tej historii, muszę zapytać cię o czas, w którym rozgrywa się akcja "Prime Time". Zakładam, że wybór daty nie był przypadkowy.
Jakub Piątek: Nie był. Z praktycznych powodów na pewno łatwiej nam było opowiedzieć taką historię właśnie w 1999 roku. Medium, którym operujemy w filmie, czyli telewizja, niepodzielnie królowała na przełomie wieków. Przesunięcie akcji filmu w tamten okres pozwoliło podbić stawkę, a przy tym umotywować działania bohatera.
Gdybyśmy pozostali przy czasach współczesnych, to Sebastian miałby zapewne w kieszeni smartfona i mógłby nadawać wtargnięcie do studia telewizyjnego w sieci, omijając swobodnie wszelkie procedury. No ale z drugiej strony, ta końcówka lat 90. to czas, który jest mi gdzieś osobiście bliski.
Dobrze pamiętam nastroje panujące wówczas w społeczeństwie. To widmo końca "czegoś" unoszące się w powietrzu. To oczekiwanie na nadejście nowego, być może lepszego świata i równoczesne obawy związane choćby z pluskwą milenijną. Ludzi straszono nastaniem wielkiego chaosu – wyłączeniem komputerów, elektrowni i tym, że pieniądze nagle wyparują z banków. Niektórzy naprawdę uwierzyli, że świat wkrótce się skończy.
Zobacz: Rozkręca karierę na świecie. Zofia Wichłacz o blaskach i cieniach swojej pracy
A my wciąż żyjemy, nic takiego się raczej nie stało.
Właśnie. Nie nastąpił przecież żaden przełom, niewiele też od tamtego czasu się zmieniło. Zagłębiając się w materiały archiwalne z 1999 roku, które później wykorzystaliśmy w filmie, dostrzegliśmy, że bardzo wiele rzeczy stamtąd rymuje się z rzeczywistością, którą aktualnie widzimy za oknem. Minęło dwadzieścia lat, a jednak wciąż protestujemy przeciwko tym samym rzeczom. Jak się okazuje, te same grupy są ciągle pomijane i zmuszane wychodzić na ulicę w obronie swoich praw.
Z tą różnicą, że telewizja to była wówczas wyrocznia, nadrzędna instancja dla prostego, pogubionego, wychodzącego z komuny ludu. Mam poczucie, że to przybyłe zza oceanu medium pochłonęło i uzależniło Polaków na kilka ładnych lat.
Ja też – jak pewnie wielu moich rówieśników – wychowałem się w domu, gdzie telewizor stał w centralnym punkcie dużego pokoju. Wiele moich pierwszych doświadczeń filmowych jest związanych właśnie z telewizją, nie mówiąc już o tym, że pochodzę z miejscowości, gdzie przez pewien czas nie było kina. Tylko telewizja gwarantowała kontakt ze światem, a zarazem była odskocznią, taką kolorową wyspą.
Musimy pamiętać, że w roku 1999, czyli dziesięć lat po rozpoczęciu transformacji, coraz więcej ludzi zaczęło zadawać sobie pytanie, jak się żyje w tym kraju. Bardzo często ten bilans okazywał się ujemny. Według badań z tamtego czasu ponad połowa Polaków wolała powrotu do komuny.
Tak więc takim miejscem, mogącym zapewnić człowiekowi chwilę wytchnienia była, rzecz jasna, telewizja, w której wszystko wyglądało fajnie i bogato. A przynajmniej tak było do czasu pojawienia się tzw. telewizji wysokiej rozdzielczości. Jest taka zabawna anegdota związana właśnie z przejściem do jakości HD. Pracownicy telewizji byli tą rewolucją absolutnie przerażeni – nagle na ekranie zaczęły wyłazić szwy, nie dało się już ukryć mega biednej scenografii w wyższej rozdzielczości. Czar prysł i musieli się dostosować.
No właśnie – telewizja u swoich podstaw zakładała, że istotą jest zagłuszanie i zaklinanie rzeczywistości, a także budowa alternatywnego świata, który odpowiadałby na potrzeby odbiorców. Inna sprawa, że ludzie widzieli w telewizji miejsce, gdzie mogliby wyrazić siebie i swoje poglądy. Taki jest ekranowy Sebastian – swoje przesłanie chce wyrazić na antenie podczas wejścia na żywo, poniekąd kusi go możliwość stanięcia w blasku reflektorów. To stawia go w pozycji bohatera naszych czasów.
Ja mam ciągle poczucie, że Sebastian jest przede wszystkim ulepiony z naszych potrzeb i fantazji. Przede wszystkim z chęci spotkania kogoś takiego – kto ma odwagę zabrać głos, kto chce powiedzieć światu swoje głośne "nie". Ale faktycznie jest coś narcystycznego w jego zachowaniu. W końcu nie bez powodu do osiągnięcia swojego celu Sebastian wybiera właśnie telewizję.
A jeżeli już tak generalnie pytasz mnie o współczesne symptomy narcyzmu, no to ja uważam, że jest to choroba naszych czasów. Żyjemy przecież w realiach kultury "obnażania". Ludzie wokół informują nas o najbardziej intymnych szczegółach swojego życia, a znakomita większość naszych znajomych prześciga się w podkreślaniu, że to u nich wiedzie się najlepiej.
Korzystając z social mediów, wchodząc na Facebooka, najczęściej kończę z mini depresją. Oczywiście trochę żartuję, ale faktem jest, że w jednej chwili okazuje się, że wszyscy są super ubrani, jedli fajniejsze ode mnie śniadanie i tak w ogóle mają się lepiej. Mamy więc dużą łatwość dzielenia się wszystkim, włącznie z naszymi poglądami. Tyle że moim zdaniem zapadamy się przez to w kolosalnej kakofonii, co oczywiście, przynosi odwrotny skutek.
Masz na myśli, że nie jesteśmy w stanie się przebić. Faktycznie nie jesteśmy już w stanie poradzić sobie z taką masą komunikatów i powiadomień, tworzy się trudny do opisania informacyjny jazgot.
Tak, ale przy okazji powstaje jeszcze jedno, może nawet bardziej frapujące pytanie – czy nawet jeżeli mamy możliwość przebicia się, to czy potrafimy to dziś sensownie wykorzystać? Zwróć uwagę, że wszystko wokół nas w zatrważający sposób za sprawą nowych mediów się zdemokratyzowało. Jest już trochę tak, że w roli ekspertów od pandemii występują zarówno epidemiolodzy, jak i piosenkarki, które siedzą z nimi po partnersku, na równi. Nagle okazuje się, że te głosy ważą tyle samo. A przecież wcale tak nie jest.
My tak ciągle o tej społecznej podszewce, a przecież "Prime Time" to rasowy, misternie skonstruowany thriller, który budzi wiele kinofilskich skojarzeń. Wiem, że wasz scenariusz powstał wcześniej, ale mam takie poczucie, że ten motyw z wtargnięciem do studia może niektórym przywodzić na myśl choćby "Jokera" Todda Philipsa.
Podejrzewam, że z "Jokerem" mamy po prostu wspólne inspiracje. Nowe Hollywood lat 70. i "Król komedii" Martina Scorsese. To gdzieś z Philipsem na pewno nas łączy. Ale takim chyba najważniejszym odniesieniem były dla nas filmy opowiadane w sposób kameralny, klaustrofobiczny, które rozgrywają się w jednej ciasnej przestrzeni. Takim filmem na pewno byli "Winni" Gustava Möllera, oglądaliśmy go razem z operatorem, ale i aktorami. Innym przykładem jest "Pieskie popołudnie" Sidneya Lumeta – film, który w ogóle się nie zestarzał, po latach trzyma w napięciu, a który jednocześnie wpisuje się w formułę, czy też subgatunek hostage movie. I co więcej – ciekawie go przełamuje.
"Pieskie popołudnie" ma to do siebie, że w pewnym momencie już nie tyle stawka, co kryjące się pod nią studium wielkomiejskiej alienacji, przykuwa człowieka do ekranu.
Nasz film też rozpoczynamy gatunkowo, ale z czasem utarte klisze ulegają złamaniu, dzięki czemu opowiadanie otwiera się na psychologię i to, co dzieje się między bohaterami. W ogóle trochę ciężko jest mi sobie wyobrazić, że w dzisiejszych czasach opowiada się gatunkiem samym w sobie. Ja traktuję gatunek raczej w kategorii wytrychu do innych obszarów.
Zgoda, pewne klisze są oczywiście nie do uniknięcia i przyklejają się do naszej historii mimowolnie – relacja zakładników z osobą, która trzyma ich na muszce, syndrom sztokholmski, negocjacje policji. Ale potem to działanie na napięciach, z taką obietnicą odkrycia wszystkich kart, ustępuje miejsca ludzkiemu dramatowi. To wszystko wynika też zapewne ze wspomnianych inspiracji i referencji. W takich "Winnych" historia od pierwszych minut trzyma w napięciu, jako widzowie jesteśmy ciekawi, co się wydarzy. Ale najważniejsze, że jesteśmy ciekawi, co wydarzy się akurat z tymi konkretnymi bohaterami.
A jak budowanie tego poczucia klaustrofobii wyglądało już w praktyce? Mam tutaj na myśli zarówno wrażenie zamknięcia w kontekście budowania przestrzeni, jak i na poziomie pracy z aktorami.
W tym kontekście mieliśmy wielki komfort, na który pozwolili nam producenci – Kuba Razowski i Krzysztof Terej z Watchout Studio. A mam na myśli to, że nasz koncept został drobiazgowo przetestowany. Łącznie próby do filmu trwały cztery, pięć tygodni. Najpierw ćwiczyliśmy na sucho, a więc przy stoliku, następnie w studiu. Na koniec zrobiliśmy jeszcze dwa tygodnie prób już w kostiumach, z pełną scenografią i kamerami telewizyjnymi.
Wracanie codziennie do tego samego wnętrza, już samo w sobie wywoływało poczucie klaustrofobii. Tym bardziej, że zdjęcia powstawały na przełomie lipca i sierpnia – na zewnątrz było więc ciepło i słonecznie, a my siedzieliśmy w ciemnym, zimny studiu telewizyjnym.
Z drugiej strony, długi okres prób wiązał się z takim założeniem, żeby "Prime Time" kręcić chronologicznie. Ten niezbyt często stosowany zabieg pomógł aktorom postawić się w sytuacji odizolowanych od świata bohaterów i przyjrzeć się ich przemianie. A jednocześnie pozwalał sprawdzić, czy przeprowadzenie 90-minutowej opowieści przez jedną zamkniętą przestrzeń – tak aby nie obrzydła ona widzowi – jest w ogóle możliwe.
Wspomniałeś o aktorach, trudno więc nie zapytać o pracę z Bartkiem Bielenią. Z tego, co słyszałem, system emocjonalny tego filmu nosi jego wyjątkowo silne piętno.
Na samym początku Sebastian był postacią zapisaną na papierze, a więc naturalnie że musiał on zostać przefiltrowany i dookreślony przez Bartka. Mieliśmy dużo czasu na wejście w ten film, dzięki czemu Bartek mógł przygotowywać się do roli w sumie przez rok. Wtedy też dużo o tym bohaterze rozmawialiśmy. O kłębiącym się w nim poczuciu samotności, potrzebie akceptacji i walce, którą prowadzi z własnymi demonami.
Zresztą jestem wyznawcą partnerskiego podejścia do pracy na linii reżyser-aktor. Myślę, że każdy bohater powinien być wynikiem spotkania kilku, czasem kilkunastu osób, a najważniejszy w tym równaniu jest naturalnie odtwórca roli. Może nie będę zdradzał wielu szczegółów, ale Sebastian jest przede wszystkim taką wypadkową naszych różnych – moich i Bartka – wrażliwości. Zawiera się w nim, to co myślimy o świecie, a także to, czego się w nim boimy.
"Prime Time" zbudowany jest wokół kategorii niepewności, pewnej obawy, co rymuje się zresztą z obecnym położeniem świata. Twój film trafia na Netfliksa, choć pamiętam, że jeszcze kilka miesięcy temu pod uwagę była brana tradycyjna dystrybucja kinowa. Dodajmy jeszcze, że jego międzynarodowa premiera miała miejsce na festiwalu Sundance, który odbył się w online. Jak czuje się twórca, która wypuszcza swój debiut w taki świat – dziwny świat, a przede wszystkim inny od tego, który znaliśmy jeszcze przed rokiem.
Ten ostatni rok był w ogóle poj...any. Przepraszam za wyrażenie, ale inaczej tego nazwać się nie da. Mam jednak świadomość, że nie jest to tylko mój problem, że nie jestem jedynym pokrzywdzonym i debiutującym w tym czasie reżyserem. W związku z tym trzeba było przyjąć rzeczywistość taką, jaka ona jest. Zarówno ostatni rok, ten obecny, a być może nawet przyszły, będą trudne dla filmowców, dlatego uważam, że i tak mieliśmy sporo szczęścia. Nasz film trafia na Netfliksa, premiera odbędzie się na kanapie, a ja przede wszystkim cieszę się z tego, że film ma w ogóle szansę trafić do widzów. To jest przecież clue tego, co robimy – spotkanie z widzem. Nieważne, czy w takiej, czy innej formie.