''Wykapany ojciec'': Wywiad z Andrzejem Blumenfeldem

Polski aktor, *Andrzej Blumenfeld, znany z filmów Romana Polańskiego, Krzysztofa Kieślowskiego oraz telewizyjnej produkcji "Jan Paweł II" z Johnem Voightem, po raz kolejny zaskoczył wszystkich.*

''Wykapany ojciec'': Wywiad z Andrzejem Blumenfeldem
Źródło zdjęć: © Monolith Films

Obecnie 62-letniego Blumenfelda możemy podziwiać w amerykańskiej komedii "Wykapany ojciec" z Vince'em Vaughnem w roli głównej (przeczytaj naszą recenzję). Polak zagrał ojca tytułowego bohatera, a u jego boku występują również Cobie Smulders (Robbin z serialu "Jak poznałem waszą matkę") oraz Chris Pratt ("Moneyball"). W jaki sposób Andrzej Blumenfeld znalazł
się w tak doborowym towarzystwie? O tym i o możliwej emigracji opowiada w rozmowie z Katarzyną Kasperską.

Gratuluję angażu i sukcesu w zagranicznej produkcji. Znakomicie pan wypadł w towarzystwie amerykańskich gwiazd na dużym ekranie.

Dziękuję, ale to oni są świetni. Fantastyczni ludzie i wszyscy normalni (śmiech). Zero gwiazdorstwa.

*Vince Vaughn i Cobie Smulders też? To są już sławy dużego kalibru. Nie uderzyła im woda sodowa do głowy?*

Nic z tych rzeczy. Cobie jest rewelacyjna, zresztą tak samo jak Vince. Sympatyczni ludzie, którzy mają już swoje rodziny, martwią się nieustanie o dzieci i próbują pogodzić karierę z ich wychowywaniem. To widać, że ciągłe wyjazdy na plany zdjęciowe ich wykańczają. Daleko od domu, kilka tygodni bez rodziny, a to prawie wszyscy młodzi rodzice. "Wykapany ojciec" był kręcony w Nowym Jorku, niektórzy przyjechali na plan z Los Angeles, a ja - z Polski (śmiech).

Jak pan znalazł się na planie amerykańskiej komedii w Nowym Jorku?

W zasadzie nie miałem na to wpływu. Nie walczyłem zacięcie jak szaleniec o rolę. Filmowcy szukali polskiego aktora, mówiącego dobrze po angielsku i przez agencję oraz reżysera castingowego skontaktowali się ze mną.

Proszę opowiedzieć coś więcej. Od kogo był ten telefon?

Zadzwoniła do mnie Magda Szwarcbar, która kiedyś była odpowiedzialna za casting do "Listy Schindlera". Agenci mniej więcej wiedzą, kto z polskich aktorów dobrze mówi po angielsku i padło na mnie. Zaprosili mnie na casting, który odbył się w Polsce. Całe nasze spotkanie zostało nagrane i wysłane do filmowców w Stanach. Następnie odezwał się do mnie reżyser filmu "Wykapany ojciec" Ken Scott i poprosił o rozmowę na skypie. Bardzo fajny człowiek. Jest Kanadyjczykiem.

Chciał pana sprawdzić i zobaczyć na własne oczy?

Nauczyłem się tego podczas pracy w Niemczech - kiedy grasz w obcym języku, należy włączyć sobie dodatkowy silniczek, takie turbodoładowanie. To bardzo proste i daje super efekty. Kiedy rozmawiasz z kimś bardzo emocjonalnie, uczuciowo, ale z uwagą na drugą osobę i na to, co ona mówi, od razu stajesz się bardziej wiarygodny. Ciepłe i dobre emocje w trakcie spotkania zawsze pozostają w pamięci. Może dzięki temu od razu przypadliśmy sobie z reżyserem do gustu.

I wtedy otrzymał pan angaż?

Nie, potrzebna jeszcze była akceptacja producentów. Po dwóch dniach dowiedziałem się, że nie mają żadnych przeciwwskazań. Miałem być na miejscu w ciągu kilku dni - "Zapraszamy!". Niestety Amerykanie nie pamiętają, że my - Polacy potrzebujemy jeszcze wizy, a z nią wiąże się też sporo procedur, których nie da się załatwić w kilka dni. Wyszły z tego niemałe problemy, ale w końcu udało się i poleciałem za ocean. Ekipa "Wykapanego ojca" już rozpoczęła zdjęcia, ale ja nie byłem im jeszcze potrzebny.

Podobno stracił pan pracę w Polsce przed wyjazdem do USA?

Tak, przez angaż do"Wykapanego ojca" straciłem pracę w Teatrze Narodowym. To był oczywiście mój wybór, ale jak wróciłem po zdjęciach ze Stanów, to w zasadzie nie miałem tutaj pracy. Jednak okazja była niezwykła i gdybym cofnął się w czasie, podjąłbym dokładnie taką samą decyzję.

Długo pan był w Nowym Jorku? Ile czasu spędził pan na planie filmu *"Wykapany ojciec"?*

W Nowym Jorku byłem w sumie miesiąc, przyleciałem dwa razy na plan i siedziałem po dwa tygodnie. W trakcie kręcenia było bardzo dużo przerw, więc ja latałem jak wariat po mieście, żeby tylko wszystko zobaczyć i zwiedzić. Niesamowite miejsce.
Wiedziałem, kiedy rozpoczyna się mój pierwszy dzień zdjęciowy, ale zaprosili mnie kilka dni wcześniej, żeby mnie poznać z filmowymi synami. Szczerze powiem, że bardzo bałem się, iż między nami nie zaiskrzy. Nic z tych rzeczy! O rany boskie, co za cudowne chłopaki! Wszyscy z miejsca się polubiliśmy. Wiem, że to niemożliwe, ale patrząc na nasze twarze faktycznie wyglądaliśmy, jakbyśmy byli ze sobą spokrewnieni. Osoba, która była odpowiedzialna za casting, to chyba jakiś geniusz. Jakbyśmy byli jednym, jak jeden pień drzewa. Na przywitanie wyściskaliśmy się, jak to ojciec z synami. Proszę sobie wyobrazić, jakie to było zabawne - Polak, Irlandczyk, nowojorczyk i Vince z Minnesoty, który jest niezwykle dużym, ale bardzo uczuciowym człowiekiem. Od razu zrodziła się między nami chemia.

To brzmi jak kawał: "Przychodzi Polak, Irlandczyki i...". Dobrze wam się razem pracowało?

Bardzo dobrze, nie robiliśmy żadnych prób. Każdy z nas umiał swój tekst, a wzajemna sympatia z każdym dniem tylko rosła. To było tak oczywiste, że ja jestem ich tatą, a oni moimi synami... Nie było z tym żadnego problemu (śmiech). Wszyscy traktowaliśmy się jakbyśmy byli wielką rodziną.

Pomówmy o elemencie polskości w amerykańskim filmie. Oczywiste jest, że jako jedyny Polak w ekipie idealnie pan pasował do tej filmowej polskiej rodziny. W filmie *Vince Vaughn chodzi w koszulce z napisem "Warsaw". To nie pierwszy raz, kiedy Vaughn promuje nasz kraj.*

Tak, Vince często grywa Polaków. Był bardzo zainteresowany i wypytywał mnie o Polskę. Pytał o Solidarność, o Wałęsę... Opowiadałem mu, jak to było, kiedy sam byłem członkiem Solidarności. Jednocześnie tłumaczyłem mu, że czasy się zmieniły i nie ma już tego ruchu. To już zupełnie inny kraj. Widać było po nim zdziwienie. To niesamowite, że Amerykanie ciągle kojarzą nasz kraj tylko z Solidarnością i Lechem Wałęsą. To było ponad 20 lat temu, ale dla nich Polska to wciąż egzotyczne miejsce.

Czyli oni nie wiedzą jak wygląda współczesna Polska?

Nie. Nie mają świadomości.

Film *"Wykapany ojciec" opowiada o odpowiedzialności i miłości ojca do dziecka. Pan gra rodzica głównego bohatera. Jest pan dla niego wzorem do naśladowania.*

Tak, mój bohater to imigrant, który przybył do USA w latach 60. Przed wyjazdem ojciec w Polsce dał mu 10 dolarów, kopa w tyłek na szczęście i kazał wyruszać do lepszego świata, po lepsze życie. Po przybyciu do Stanów robi wszystko, żeby wynagrodzić ojcu miniony czas, jednak ten umiera. Postanawia więc przekazać wszystko co ma i wszystko, co najlepsze swoim synom. Wydaje mi się, że jest to cecha charakterystyczna imigrantów. Starają się odwdzięczyć życiu za wszystko, co udało im się osiągnąć na obczyźnie. Najczęściej więc pomagają innym członkom swojej rodziny.

Kiedy dowiedziałam się, że Polak gra w amerykańskiej produkcji, to pomyślałam, że z pewnością chodzi o epizod. A tutaj cały morał filmu ma źródło w pana bohaterze. Tak, to niewielka rola, ale jak czytałem scenariusz, to już wtedy wiedziałem, że jest bardzo znacząca dla filmu. Ostatnio złapałem się na takiej myśli, że przecież my wszyscy, czyli dzieci, przez połowę życia staramy się robić wszystko, żeby tylko nie być tacy sami jak nasi rodzice, a potem nagle ze zdziwieniem stwierdzamy, że jest to niemożliwe (śmiech).
W zasadzie teraz jak rozmawiamy, uzmysławiam sobie, że w "Wykapanym ojcu" zagrałem własnego ojca. Całkowicie bezwiednie. Nie zastanawiałem się nad tym wcześniej, ale chyba podświadomie wiedziałem skąd czerpać.

Który dzień w trakcie pracy nad filmem był dla pana najważniejszy?

Najważniejszy jest pierwszy dzień. Jeżeli pierwszego dnia nie ma energii, to już wiadomo, że cały film będzie do niczego. Jednak to, co mnie urzekło na planie, to niesamowity szacunek do każdego członka ekipy. Jesteśmy zespołem i wszystko musiało iść energicznie, sprawnie, ale też z ogromną życzliwością. Od aktora - po mikrofoniarza. Inaczej się nie da. Przez ten krótki czas traktowaliśmy się wszyscy jak rodzina. Dla aktorów to jest bardzo ważne, to daje poczucie bezpieczeństwa. Nie ma żadnych barier ani dystansu, każdy rozmawia z każdym. Potem po skończeniu zdjęć mogą się już nienawidzić, ale to wiadomo... jak w prawdziwej rodzinie (śmiech).

A jak amerykańska ekipa na pana reagowała?

Wszyscy byli szalenie mili i bardzo pozytywnie nastawieni. Chociaż przy pierwszej scenie widziałem po ich minach, że trochę martwią się o to, jak mi pójdzie. Czy nie będzie trzeba mi pomóc z akcentem, albo wytłumaczyć, coś wyjaśnić. Jednak jak zagraliśmy tę pierwszą rodzinną scenę, to widać było u wszystkich radość na twarzach.

Był pan na oficjalnej premierze w USA?

Przysłali zaproszenie, ale ja miałem tutaj terminy w teatrze. Poza tym musiałbym za to wszystko zapłacić sam, więc sobie odpuściłem.

Jak pan myśli, co dalej będzie z pana karierą aktorską w Stanach?

Pojęcia zielonego nie mam. W najbliższej przyszłości mam tylko w planach spektakle w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Dalej zobaczymy.

Ma pan agenta w USA?

Nie.

Teraz powinien pan sobie znaleźć kogoś, kto zadba o pańskie interesy na amerykańskim rynku filmowym.

Niby tak, ale musiałbym zamieszkać tam na stałe, żeby coś z tego wyszło. Chociaż i tak od dłuższego czasu zastanawiam się, czy aby nie spróbować znaleźć tam jakiejś bezpiecznej przystani. Przecież mógłbym podróżować między Los Angeles a Warszawą.

Wyemigrowałby pan?

Musiałbym wyrobić paszporty dla dwóch kotów, które nigdy nie ruszały się z dziewiątego piętra (śmiech). Ale tak! Bez żadnego problemu! W Chelsea albo w Soho, które zwiedzaliśmy z żoną, mógłbym zamieszkać na stałe i już nigdy nie wracać. Fantastyczne miejsca. Ja już dawno temu nauczyłem się, że trzeba za sobą zostawić wiele rzeczy. Nie wolno trzymać się przeszłości. Inaczej siedziałbym tylko w domu, płakał i pił.

To co pana trzyma w Polsce?

Od dawna tak mam - od powrotu z Berlina Zachodniego - taki wewnętrzny rozjazd. Pewnego rodzaju podwójność. Do Polski wróciłem, bo musiałem wychować syna. Moja ówczesna żona nie zgadzała się na życie zagranicą. Nie wiem, jak to powiedzieć. Coś mnie tu mocno trzyma. Korzenie głęboko weszły w ziemię. Moja żona też się mnie ciągle pyta: "dlaczego nie mieszkamy w Nowym Jorku?". To straszne, ale my faktycznie za tym miejscem tęsknimy, chociaż może ono nas nie chcieć. Co chwila śni nam się Nowy Jork z całą swoją piękną energią i niezapomnianą atmosferą. Potem rano budzę się i słyszę tramwaje, ruch na moście Poniatowskiego i myślę sobie z ulgą: "jestem tu!".

_**Rozmawiała: Katarzyna Kasperska**_

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (110)