"Żeby nie było śladów". Matuszyński musiał nakręcić ten film. Świat dowie się o zabójstwie polskiego studenta
- Nie potrafiłem przejść koło tej historii obojętnie - mówi Wirtualnej Polsce Jan P. Matuszyński, reżyser filmu "Żeby nie było śladów", polskiego kandydata do Oscara.
W piątek 3 września w siedzibie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej ogłoszono polskiego kandydata do najważniejszej nagrody filmowej świata. Został nim historyczny dramat Jana P. Matuszyńskiego "Żeby nie było śladów". To oparta na reporterskiej książce Cezarego Łazarewicza historia morderstwa z czasów PRL i ukrywania prawdy przez komunistyczne służby.
- O sprawie zamordowania Grzegorza Przemyka wiedziałem oczywiście już wcześniej - mówi Wirtualnej Polsce reżyser. - Ale od momentu, kiedy przeczytałem książkę, nie potrafiłem przejść obok niej obojętnie. Natychmiast zrozumiałem, że to historia warta filmu. Wiedziałem, że chce się nad nią pochylić, podłubać w szczegółach, poznać ją bliżej - dodaje Matuszyński.
Zapytany o uniwersalny charakter swojego filmu i jego czytelność dla widzek i widzów poza Polską, Matuszyński przypomniał, że jest za młody, aby osobiście pamiętać tamte czasy. To ułatwiło mu opowiedzenie o nich w sposób zrozumiały dla tych, którzy tak jak on ich nie przeżyli.
ZOBACZ TEŻ: Jan Komasa w Hollywood? "Postaram się to wykorzystać, ale nie będę robił nic na siłę"
- Zawsze zależy mi na tym, aby mój film zobaczyło jak najwięcej osób i aby nikogo nie wyłączać z kręgu potencjalnych odbiorczyń i odbiorców - tłumaczy reżyser.
- Szukałem dla tej opowieści komunikatywnego języka. W jego kreowaniu pomogły mi inspiracje kinem z Hollywood, "Powiększeniem" Antonioniego czy "Rozmową" Coppoli – dodaje.
Matuszyński podkreśla, że w historii Przemyka znalazł dużo wątków uniwersalnych.
- Ten film jest w jakimś sensie medytacją na temat tego, czym jest prawda i jak można ją poznać - wyjaśnia. - Opowiedziany jest z perspektywy bezpośredniego świadka wydarzeń. Staram się zadać pytanie, ile można zobaczyć wtedy, kiedy jest się tak blisko. I czy to, co się widzi, na pewno jest prawdą.
Reżyser podkreślał w rozmowie, że to dopiero początek międzynarodowej drogi jego filmu.
- Dosłownie za kilka dni jedziemy pokazać go na festiwalu w Wenecji - mówi WP Matuszyński. - Zaraz potem będzie polska premiera na festiwalu w Gdyni. Jesienią zaczniemy promocję oskarową. Może to dobrze, że te wydarzenia kumulują się w podobnym czasie, pozwoli nam to skupić się na tym, żeby film zobaczyło jak najwięcej osób.
Wagę światowej premiery w Wenecji podkreślał także, ogłaszając werdykt Komisji Oscarowej, dyrektor PISF Radosław Śmigulski.
- Jeśli mówimy o promocji amerykańskiej, to musimy mieć świadomość, że pieniądze, którymi dysponują polskie instytucje, to nie są kwoty, które mogą zrobić wrażenie w USA. Ale będziemy stosować sprawdzone metody promocyjne. To zadziałało w przypadku "Bożego ciała" i doprowadziło do oscarowej nominacji tego filmu, jestem przekonany, że zadziała także i tym razem - zapewnia Śmigulski.
Polskiego kandydata do najważniejszej nagrody filmowej świata wyłoniła Komisja Oscarowa, w której zasiadali: producentka Ewa Puszczyńska, przewodnicząca, dyrektor PISF Radosław Śmigulski, producent Sean Bobbit, kompozytor Jan A.P. Kaczmarek, szefowa działu produkcji filmowej i rozwoju projektów filmowych PISF Małgorzata Szczepkowska-Kalemba oraz operator filmowy Łukasz Żal.
94. gala wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej zaplanowana jest na 27 marca 2022 r.