Zemsta jest rozkoszą, cz. 1

Quentin Tarantino parę lat temu zdrowo namieszał w filmowym światku. Wściekłe psy, Pulp Fiction i Jackie Brown to filmy, o których się mówiło i które każdy szanujący się miłośnik X Muzy po prostu musiał znać. Na swój nowy obraz Kill Bill Tarantino kazał nam czekać aż 6 lat. Czy było warto?
Moim zdaniem tak. Kill Bill to film, jakiego oczekiwalibyśmy właśnie od Tarantino - żonglerka tematami, wątkami i symbolami znanymi wszystkim kinomaniakom, hołd złożony filmom kung fu, dramatom samurajskim, spaghetti westernom i fascynującym Japończyków produkcjom o yakuza. Jednocześnie jest to również film, obok którego nie można przejść obojętnie, który z całą pewnością podzieli widzów. Jedni będą go kochać, inni nienawidzić, a to jest chyba największy sukces Tarantino.

04.12.2006 18:07

Fabuła Kill Bill jest prosta jak budowa cepa, albo nawet prostsza. Oto Panna Młoda (nie znamy imienia głównej bohaterki) zostaje w dniu swojego ślubu zaatakowana przez dawnych towarzyszy, członków grupy zabójców o nazwie DiVAS (Deadly Viper Assassination Squad). Pan młody, ksiądz i wszyscy goście zostają brutalnie zamordowani, a Panna Młoda w stanie krytycznym trafia do lokalnego szpitala. 4 lata później budzi się ze śpiączki i postanawia wymierzyć sprawiedliwość (czytaj: zabić) swoim oprawcom.

Zanim przejdę do właściwej części recenzji chciałbym zaznaczyć, że ów tekst piszę naprawdę drążąca ręką. Powód? Otóż decyzją producentów nie dane mi było obejrzeć całego filmu, a jedynie jego połowę.
Kill Bill pomyślany i zaplanowany został jako film jednoczęściowy. Decyzją szefów studia Miramax wchodzi jednak do kin na całym świecie w częściach dwóch. I tu następuje zgrzyt. Kill Bill w przeciwieństwie do Matrixa Reaktywacji, czy Dwóch wież kończy się niemalże w pół zdania, nienaturalnie. Gdybym wychodził z kina ze świadomością, że np. w przyszłym tygodniu obejrzę część drugą, może bym to jakoś przełknął, ale ponieważ muszę czekać aż 4 miesiące, to po prostu nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego.
Szefowie Miramax twierdzą, że ich decyzja nie była powodowana chęcią dwukrotnego zarobienia na jednym filmie, ale tym, iż materiał nakręcony przez Tarantino jest tak dobry, że po prostu trzeba go pokazać w całości, bez żadnych cięć. I fajnie, tylko dlaczego Miramax nie dołącza do biletów na część pierwszą darmowego kuponu uprawniającego do obejrzenia części 2?
Wracając do tego, co napisałem wcześniej. Obejrzałem tak naprawdę połowę filmu i boję się, że wnioski, które wysnułem na jej podstawie mogą się okazać zupełnie mylne w chwili, kiedy do kin trafi część druga. Miejcie to na uwadze.

Jeden z krytyków powiedział kiedyś, że Quentin Tarantino nie jest reżyserem, ale didżejem. Po obejrzeniu Kill Bill trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Najnowsze dzieło autora Pulp Fiction to szaleńcza opowieść złożona z wątków, scen, dialogów, a nawet muzyki, które mogliśmy usłyszeć bądź zobaczyć w kinie, czy telewizji.
Już sama czołówka Kill Bill wskazuje na to, że będziemy mieli do czynienia z dziełem, które nie kryje swoich zapożyczeń. Obraz otwiera bowiem archiwalne intro studia Shaw Scope, wytwórni braci Shaw, która znacznie przyczyniła się do spopularyzowania kina azjatyckiego na świecie, w tym filmów z gatunku martial art. Później jest już tylko lepiej. W jednej z ról pojawia się Chia Hui Liu, odtwórca głównej roli w 36. komnacie Shaolin jednej z najlepszych produkcji braci Shaw, gościnnie występuje Sonny Chiba - legenda kina kung fu, gwiazdor m.in., serii Street Fighter, a Uma Thurman przez większą część filmu biega w charakterystycznym żółtym dresie, który swego czasu nosił Bruce Lee (a później m.in. jeden z bohaterów 'Ceny ryzka'z Jetem Li oraz Forest Law z Tekkena). W dialogi zręcznie wpleciono cytaty m.in. z reklam telewizyjnych, a na ścieżce dźwiękowej Kill Bill znalazło się kilka filmowych kompozycji m.in. utwór Luisa Bacalova z włoskiego westernu 'Il Grande duello' (1972), motyw przewodni z dreszczowca Roya Boultinga 'Twisted Nerve' (1968) i serialu Green Hornet oraz przypominająca dokonania Ennio Morricone nastrojowa kompozycja Gheorghe Zamfira 'The Lonely Shepherd'. Natomiast najbardziej znany utwór z Kill Bill - gitarowa kompozycja Tomoyasu Hotei, którą usłyszeć mogliśmy w pierwszym zwiastunie filmu, to nowe wykonanie motywu pochodzącego z japońskiego dramatu yakuza 'Shin jingi naki tatakai'.
Listę odwołań i odniesień można ciągnąć jeszcze bardzo, ale to bardzo długo. Nie będę się wymądrzał i udawał, że znalazłem je wszystkie ;), ale, po przeczytaniu powyższego fragmentu, wiecie już mniej więcej, czego oczekiwać po Kill Bill. Im kto więcej filmów zobaczył, tym większą będzie miał w kinie frajdę wyłapując i rozpoznając poszczególne cytaty.

Kill Bill ma najsłabszy scenariusz ze wszystkich filmów Tarantino. Po obejrzeniu pierwszej części (w drugiej podobno jest więcej dialogów) widać wyraźnie, że tym razem Quentin postawił nie na treść, ale na akcję i sposób jej pokazania. Bohaterowie Kill Bill są praktycznie pozbawieni jakiejkolwiek głębi. Są ikonami, zlepkiem, czy też bardziej esencją postaw i zachowań bohaterów znanych innych filmów. Tarantino wcale tego nie ukrywa. Konsekwentnie zagłuszając imię głównej bohaterki pokazuje nam, że nie chce abyśmy cokolwiek wiedzieli na temat postaci. Mamy skupić się na ich działaniach, a nie motywach, czy logice (mimo setki trupów ani razu nie pojawia się policja).

Sama historia Panny Młodej wydaje się być zaczerpnięta z klasycznego filmu Francoise Truffauta Panna młoda w żałobie, ale została już opowiedziana w typowo tarantinowski sposób.
Film podzielony jest na rozdziały - te jednak nie przedstawiają akcji w kolejności chronologicznej. Kill Bill rozpoczyna się sceną zabójstwa Panny Młodej, a dopiero w miarę rozwoju akcji dowiadujemy się więcej na temat przeszłości głównych bohaterów.
Tarantino miesza nie tylko kolejność wydarzeń, ale również techniki filmowe. W Kill Bill zdjęcia kolorowe przeplatają się z czarno białymi, pojawia się sekwencja przywodząca na myśl dokument, a nawet rozbudowany fragment zrealizowany w konwencji anime (za jego realizację odpowiedzialne jest japońskie studio Production IG, w którym powstało m.in. głośne Ghost in the Shell)
.

Tarantino eksperymentuje jednak nie tylko z narracją, ale również formą. Enfant terrible Hollywood przyzwyczaił nas już do brutalności pojawiającej się w jego obrazach, ale to, co pokazał w Kill Bill zaskoczy zapewne wielu z Was. Ten film to prawdziwa krwawa jatka. Odcięte kończyny, rozprute brzuchy, zmasakrowane ciała i hektolitry krwi - tak zapewne niektórzy wrażliwi krytycy będą opisywali Kill Bill. Jednak cała ta makabra nie jest na poważnie. Jest jej tak dużo, że aż za dużo. To, co niektórzy wezmą za groteskę, dla mnie jest przykładem campu w najczystszej postaci (to zresztą temat na oddzielny tekst). W rezultacie oglądając scenę, w której odcięte kończyny padają na ziemię jak dojrzałe jabłka, śmiejemy się z tego. Wystarczy tylko wczuć się w klimat.

Wiemy już, że Kill Bill to nie motywy, ale działanie. Skupmy się, więc teraz na tym, jak zostało ono pokazane na dużym ekranie.
Za choreografię walk odpowiedzialny jest Yuen Wo-Ping - współtwórca sukcesu Matrixa. Jednak to, co zobaczymy w Kill Bill znacznie odbiega od walk pokazanych u Wachowskich, w Przyczajonym tygrysie..., czy Hero. Mamy tutaj elementy wire dancingu, ale zostały one ograniczone do minimum. W przeciwieństwie do wcześniejszych tytułów tutaj walki wyglądają bardziej wiarygodnie, choć nie są pozbawione gracji i elegancji. Scena, w której Uma Thurman (naprawdę świetna w tym filmie) rozprawia się z armią Obłęd 88 w japońskiej dyskotece to prawdziwy majstersztyk - taniec z kataną - chciałoby się powiedzieć parafrazując tytuł wspaniałego utworu Arama Chaczaturiana.
Co najważniejsze - wszystko to zostało sfilmowane jak należy. Tarantino obejrzał swoim życiu zbyt wiele filmów kung fu, żeby zepsuć wspaniałą choreografię chaotycznymi ujęciami, czy zbyt szybkim montażem. Walki w Kill Bill zostały nakręcone nowocześnie, z zastosowaniem zwolnionych ujęć i niekiedy szybkiego montażu, ale wszystkie te ozdobniki zostały użyte bez przesady, nie niszcząc efektów pracy Wo-Pinga.
W tym miejscu należy pochwalić autora zdjęć Roberta Richardsona (współpracował z Oliverem Stonem przy Urodzonych mordercach)
i odpowiedzialną za montaż Sally Menke. Wcale bym się nie zdziwił gdyby ich praca została nagrodzona nominacją do Oscara.

Rozpisałem się strasznie, zatem na koniec poświecę jeszcze tylko kilka słów ścieżce Kill Bill. Autorem muzyki do filmu jest RZA, współzałożyciel formacji Wu-Tang Clan, ale muszę przyznać, że efekty jego pracy specjalnie mnie nie zachwyciły. Dużo lepiej prezentuje się soundtrack, na który złożyły się wybrane przez Tarantino piosenki. Już przy Pulp Fiction Quentin pokazał, że ma talent do ponownego odkrywania zapomnianych piosenek. Tym soundtrackiem udowadnia, że tego daru nie zatracił. W filmu usłyszymy m.in. zapomnianą już, acz doskonałą wersję klasycznego utworu 'Don't let me be misunderstood' w wykonaniu Santa Esmeralda, wspomniane już tematy filmowe i serialowe, zabawny kawałek japońskiego trio The 5.6.7.8's zatytułowany poprostu 'Woo Hoo' oraz przepiękną balladę Meiko Kaji 'The Flowers of Carnage'.
Płytę CD z piosenkami z filmu miałem okazję wysłuchać przed obejrzeniem film i muszę przyznać, że niespecjalnie mnie zachwyciła (oczekiwałem czegoś w klimatach utworu Tomoyasu Hotei). Jednak w połączeniu z obrazem kompozycje brzmią zupełnie inaczej i po projekcji CD zagościło na dłużej w moim odtwarzaczu (motyw z Twisted Nerve pogwizduję przy goleniu).

Kill Bill bardzo przypadł do serca. Quentin Tarantino, dysponując dużym budżetem i carte blanche ze strony Miramax, nie poszedł w stronę komercji, ale zrobił film w gruncie rzeczy niszowy, który można odbierać na wielu poziomach. Jedni dostrzegą w nim tylko przemoc, inni perfekcyjną żonglerkę pop kulturalnymi motywami i symbolami, jeszcze inni odczytają go jako próbę przeniesienia poetyki komiksowej oraz anime na grunt filmu aktorskiego. I wszyscy będą mieli rację. Kill Bill to bowiem jedno z tych dzieł, które mimo swojej prostoty fabularnej dają się odczytać na wiele sposobów.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)