''Ziarno prawdy'': Trudne początki Jerzego Treli
19.01.2015 | aktual.: 22.03.2017 21:52
Jest jednym z najbardziej cenionych polskich aktorów, ale nigdy nie pozwolił, aby komplementy i uwielbienie fanów zawróciły mu w głowie. Chociaż dla wielu młodszych kolegów po fachu Jerzy Trela jest prawdziwym wzorem, sam nigdy nie uważał się za autorytet.
Jest jednym z najbardziej cenionych polskich aktorów, ale nigdy nie pozwolił, aby komplementy i uwielbienie fanów zawróciły mu w głowie. Chociaż dla wielu młodszych kolegów po fachu Jerzy Trela jest prawdziwym wzorem, sam nigdy nie uważał się za autorytet.
Długo nie był zresztą przekonany, czy faktycznie chce związać swoje życie z tym niepewnym zawodem. Do porzucenia pasji namawiała go również mama, która chciała, by jej syn miał pewniejszy fach w ręce.
Drażni go brak pokory, tak częsty u wielu gwiazd. On sam, mimo licznych sukcesów, tony nagród oraz odznaczeń, pozostaje człowiekiem skromnym, który do swej pracy podchodzi z profesjonalizmem i zapałem.
Udało mu się też zrealizować swoje największe marzenie – założył szczęśliwą i kochającą się rodzinę, jest człowiekiem spełnionym. I tylko czasem wraca pamięcią do dramatycznych przeżyć z dzieciństwa.
''Nie było jedzenia''
Urodził się 14 marca 1942 w Leńczach, wiosce na Pogórzu. Początkowo jego rodzinie wiodło się całkiem nieźle, mama prowadziła wyszynk, ojciec Józef pracował jako kolejarz.
Nawet kiedy tuż pod koniec wojny matka Jerzego trafiła do obozu, już po kilku tygodniach udało się przekupić niemieckiego żołnierza, by ją wypuścił.
Z najmłodszych lat Trela zapamiętał kochających rodziców, którzy próbowali sobie radzić w tych najtrudniejszych chwilach, ale też nieustanny głód.
- Odżywiany byłem tzw. zacierką, kluseczkami z mąki – mówił w „Gazecie Wyborczej”. - Nie było jedzenia.
Wypadek na torach
Wkrótce jednak wydarzyła się tragedia, która zaważyła na życiu i przyszłych wyborach dorastającego chłopca. Od zawsze wiedział, że jego ojciec ma trudną i niebezpieczną pracę.
- Jeździł lokomotywą, którą Niemcy puszczali przed pociągami przewożącymi broń* – opowiadał w „Wyborczej”. *- Jakby trafił na ładunek wybuchowy, toby wyleciał w powietrze.
Któregoś dnia wydarzył się wypadek kolejowy. Józef Trela zmarł na miejscu.
Śmierć głowy rodziny nie tylko pogrążyła jego bliskich w żalu. Szybko okazało się, że bez pensji ojca nie mają środków do życia.
''Wszyscy się ze mnie śmiali''
Renta po ojcu była niewielka i rodzina straciła wyszynk. Zostali bez niczego. 13-letniego Jerzego wysłano do wujka mieszkającego we Wrocławiu, by choć trochę odciążyć finansowo jego matkę.
Chłopiec nie był zadowolony z takiego przebiegu spraw. Czuł się obco w nowym miejscu, nie mógł się odnaleźć, a rówieśnicy skutecznie uprzykrzali mu życie.
Wkrótce młody Trela, który od zawsze lubił rysować, odkrył, że ma wielki talent artystyczny i zdecydował się zdawać do liceum plastycznego w Krakowie. Dostał się bez trudu.
''Była we mnie trauma''
Tylko matka nie była zadowolona z takiego obrotu spraw. Chciała, by syn został kolejarzem. Tymczasem on, po śmierci ojca, przyrzekł sobie, że nigdy nie będzie się szkolił w tym kierunku.
Chodziło, naturalnie, o scenę. Trela, ze swoim doskonałym zmysłem estetycznym i plastycznymi zdolnościami, zatrudnił się w teatrze lalkowym, gdzie zajmował się scenografią. Szybko jednak odkrył, że równie mocno pociąga go aktorstwo.
Szczęście na egzaminie
Gdy dostał pracę w krakowskim Teatrze Groteska, uznał, że powinien zdobyć też stosowne do tego zawodu wykształcenie.
Złożył papiery do szkoły teatralnej i w wyznaczonym terminie stawił się na egzamin. Zdał, po trosze, dzięki szczęściu.
- Na egzaminy przygotowałem cztery teksty, wymaganych było osiem, bo nie byłem do końca zdecydowany, chciałem też zdawać na ASP. Staję przed komisją, mówię pierwszy tekst, drugi, trzeci, kończę czwarty, ''Sokrates tańczący'' Tuwima, nic więcej nie mam. I słyszę tubalny głos: ''A dajcie wy mu już święty spokój!'' - wspominał w „Wyborczej”. - Nazajutrz okazało się, że jestem drugi na liście.
Później choć wielokrotnie zapraszał mamę na swoje przedstawienia, nie doczekał się słów uznania.
- Chciała, żebym miał poważny zawód, a nie głupi* – tłumaczył w „Wyborczej”. *- Miała mi za złe, że nie zostałem kolejarzem. Aż do śmierci w 1992 roku. A kiedy umarła, znaleźliśmy w jej rzeczach kasetkę z powycinanymi z gazet recenzjami z moich spektakli i moje zdjęcia, całe archiwum. Kryła to za życia, za różne rzeczy mnie chwaliła, za aktorstwo nie. Jak widziała mnie w telewizji, marudziła: ''Eee...''.
Doceniała go za to żona Georgeta – swoje imię zawdzięcza francuskim przodkom – którą poznał jeszcze w czasach szkolnych. Ich związek trwa już od ładnych kilkudziesięciu lat. Dla dobra rodziny zrezygnowała z pracy, by opiekować się domem i dziećmi. Przez lata znosiła anonimowe telefony od wielbicielek aktorskiego talentu męża. Poświęcenie i cierpliwość się opłaciły.
Dziś są nie tylko dumnymi rodzicami, ale i szczęśliwymi dziadkami. Sam Trela, mimo że ma już prawie 73 lata, na brak zleceń nie narzeka. Ostatnio mogliśmy oglądać go w „Ziarnie prawdy” i „Karolinie”. (sm/gk/gol)