Choć humor momentami nie jest najwyższych lotów, a cała opowieść bazuje na prostym koncepcie, to jednak solidne aktorstwo i parę niezłych scen oraz mądre przesłanie sprawia, że „Złe mamuśki” mogą być udanym seansem na typowy babski wieczór.
Zobacz wideorecenzje najciekawszych premier tygodnia:
„Złe mamuśki” przypominają trochę bajkę dla dużych dzieci. Zbudowana jest ona na prostych schematach, dosadnych przejaskrawieniach i nadmiernych karykaturach. Główna bohaterka Amy (Mila Kunis) za wszelką cenę stara się być perfekcyjną mamą. Odwozi dzieci do szkoły każdego dnia, przygotowuje im zdrowe śniadanie, odrabia za nie lekcje, należy do rady rodziców, bierze udział w konkursach nie pieczenie ciasteczek, a do tego dorabia sobie na pół etatu jako menadżer kawiarni. Całe otoczenie Amy jest jak gdyby wyjęte z opowieści o najgorszych typach ludzkich zachowań. Szef Amy jest młodszym od niej millenialsem; niezbyt rozgarniętym przedstawicielem roszczeniowego pokolenia bardziej przejętym oglądaniem „Gry o Tron” niż pracą. Oczywiście dzieci Amy to przedstawiciele typowych błędów wychowawczych w pigułce – syn jest rozpieszczonym przez mamusię bachorem, który nie potrafi zrobić sobie śniadania własnoręcznie, a jego głównym problemem życiowym jest połykanie skuwki od długopisu. Córka z kolei ma stawiane coraz
wyżej poprzeczki – musi być prymuską w szkole, grać w drużynie piłki nożnej; uczy się mandaryńskiego i w wieku 12 lat myśli już o karierze zawodowej. Jest jeszcze mąż Amy - zbieranina wyświechtanych stereotypów o mężach - średnio rozgarnięty typ, który myśli głównie o spaniu, jedzeniu i seksie.
Te koturnowe motywy są dość trudne w obejściu, ale jak już uda się wam przetrwać nie najlepszy wstęp do reszty historii, to później jest już tylko lepiej.
Osią fabularną jest fakt, że Amy wraz z dwiema nowo poznanymi koleżankami postanawia zmienić swoje życie i przestać walczyć o miano chodzącej perfekcji. Trzy kobiety zaczynają więc po prostu dobrze się bawić, imprezować i wprawiać otaczających je ludzi w konsternację.
Nie powiem, że cały film jest zabawny, bo nie jest. Na szczęście „Złe mamuśki” ratują kreacje aktorskie. Mila Kunis, podeszła do zadania z pełnym profesjonalizmem i dała z siebie wszystko. Jej postać jest przekonująca, urocza, zabawna i ma sporą charyzmę. Udanie partneruje jej Kristen Bell, ale mimo wszystko obu paniom show kradnie Kathryn Hahn, wcielająca się w wulgarną i bezpośrednią (do bólu) Carlę - chlejącą na umór, źle prowadzącą się mamuśkę z niewyparzonym językiem. Praktycznie każda scena z nią jest małą komediową perełką. Oczywiście, jeśli lubicie dość dosadny, kwiecisty językowo dowcip z podtekstami seksualnymi.
„Złe mamuśki” nie jest może w pełni udanym filmem, ale na kobiece wyjście do kina, czy babski wieczór przy plotach nadaje się w sam raz. Dodatkowo, pomimo swojej prostoty i banałów, morał całej opowieści mówi o tym, że kobiety powinny dać sobie trochę więcej luzu w życiu i nie dążyć za wszelką cenę do doskonałości; nie pozwolić nadmiernym ambicjom i perfekcjonizmowi odbierać radości ze zwykłego życia i z popełniania błędów. Film, między słowami, pokazuje, że to same kobiety/matki napędzają stresującą spiralę bycia perfekcyjną, to one same wybierają sobie dupków za partnerów i rozpieszczają synów (ciągle potem narzekając na ich niezaradność), a z kolei dokręcają śrubę swoim córkom, już za młodu ucząc je, by za wszelką cenę były idealne.
A przecież życie jest po to, by popełniać błędy i się na nich uczyć. Bycie kimś dalekim od ideału jest ok. Jeśli więc „Złe mamuśki” mają być filmem, który otworzy oczy co niektórym kobietom, to w sumie bardzo dobrze, że powstał.