Życie instant
Do kin trafiła właśnie rewelacyjna biografia „Serge’a Gainsbourga”, infant terrible francuskiej piosenki, jednej z najbardziej wyrazistych postaci powojennej kultury. Brzmi strasznie sztywno i poważnie, prawda? Bo właśnie tak wypadają zazwyczaj ekranowe biografie próbując oddać „całość życia” danej postaci, udając obiektywizm pakują historię w nudną sztampę.
Chcąc ożywić przed widzem bohatera sukcesywnie zabijają go sączącym się z ekranu banałem. Dowodem na to niedawne francuskie „biopiki” o Coco Channel i Edith Piaf, czy poprawne amerykańskie portrety jak „Spacer po linie” (o Johnnym Cashu). W „Gainsbourg” reżyser Joann Sfar idzie w zupełnie inną stronę. Stawia na autorską perspektywę, rodzaj biograficznego kolażu, gdzie fakty, domysły i sugestie funkcjonują na równych prawach. Sfar jest rysownikiem komiksów, autorem ilustrowanej biografii słynnego piosenkarza i swój film buduje w podobny sposób. Zestawia sceny z życia i wyobrażone obrazy tworzące wewnętrzny pejzaż bohatera. Wprowadza nawet coś na kształt sobowtóra Gainsbourga, który komentuje wydarzenia, tak jak komiksowe „chmurki” uzupełniają narrację.
20.05.2010 16:07
Sfar jest zafascynowany swoim bohaterem, ale nie leży przed nim „w prochu”. Nie chce go uwznioślać ani demaskować. Nie opowiada po bożemu: jak było. Traktuje widza serio pozwalając samemu wyrobić sobie zdanie. Wynika to pokory, świadomości, że nie jest w stanie wyjść poza własne spojrzenie. Każdy opuszczający salę kinową zabiera ze sobą własnego Serge’a Gainsbourga a także przekonanie, że być może postać, którą oglądał jest w rzeczywistości znacznie ciekawsza i bogatsza. Film nie ma wyczerpać ani zaspokoić naszej ciekawości, ale ją pobudzić. Prawdy o bohaterze nie znajdziemy przecież ani w encyklopedii ani w skandalach, których w życiu piosenkarza nie brakowało, czy nawet w jego genialnych kompozycjach. Sfar pokazuje nam śmieszność wszelkich „całościowych” założeń, tzw. obiektywnych przedstawień. „Jak mogę mieć z nimi coś wspólnego skoro sam ze sobą nie mam nic wspólnego” – pisał na początku XX wieku Franz Kafka i jest to piękne motto dla każdej biografii. „Prawdziwego” Serge’a nie znał nawet sam Gainsbourg.
Piszę te truizmy jednocześnie wiedząc, że podobne podejście w kinie zdarza się niezwykle rzadko. Niedoścignionym mistrzem jest tu brytyjski reżyser Ken Russell. Jego obrazoburcze filmowe biografie kompozytorów (Liszta, Czajkowskiego, Mahlera) wzbudzały kontrowersje i oskarżenia o manieryzm i brak respektu dla faktów. Russell chciał pokazać jednak życie geniusza niejako z wnętrza, szukał źródeł natchnienia, klucza do genialnej wyobraźni. Przy okazji inteligentnie wygrywał stereotypem szalonego artysty, jego bohaterowie, choć genialni, są często także zwyczajnie żałośni. Dla reżysera inspiracją była bardziej muzyka niż życie twórcy. Ciekawie eksperymentował Olivier Stone, kiedy w „The Doors” pokazywał życie Jima Morrisona niejako przez pryzmat otępionej LSD epoki lat 60. Podobnie jak Russella, Stone’a bardziej interesował sam fenomen postaci niż ona sama.
A jak to wygląda u nas? Niestety nijak. W Polsce niestety sukcesywnie zarzynamy bohaterów. Królują historyczne czytanki (określenie Tadeusza Sobolewskiego), chodzące pomniki i idee. Zero człowieka, zero mięsa, czy nawet chęci osobistego spojrzenia. Na ekran trafić może Popiełuszko czy generał Fieldorf , Piłsudski czy każda inna Wielka Historyczna Postać. Oczywiście po wcześniejszym wykastrowaniu z jakichkolwiek kontrowersji, czy oznak życia. Czy powstała jednak w ostatnim czasie chociaż jednak biografia bardziej prywatna? Udaną próbą był „Skazany na bluesa” Jana Kidawy Błońskiego próbujący bez zadęcia opowiedzieć historię wokalisty grupy Dżem Ryszarda Riedla. Ale już „Różyczka” tego samego reżysera wywołała kontrowersje próbując przedstawić historię luźno opartą na życiu Pawła Jasienicy. Za dużo erotyki, za mało pomnika a te jak wiemy nie spółkują. Czy doczekamy się polskich biografii Czesława Niemena, Andrzeja Zauchy, czy Krzysztofa Komedy? Pewnie nie, ale po zastanowieniu – może to i lepiej?