''Życie Pi'': Rozmawiamy z Surajem Sharmą
Z okazji premiery najnowszego filmu *Anga Lee, "Życie Pi", rozmawiamy z odtwórcą roli tytułowej - Surajem Sharmą.*
11.01.2013 13:54
Jak ci się podobała książka *"Życie Pi"?*
Czytając jakąś książkę, od razu jesteśmy w stanie określić, co się z nami dzieje pod jej wpływem, jakie wywołuje w nas emocje. Niektóre książki inspirują, inne wprowadzają w stan smutku, jeszcze inne sprawiają, że czujemy się szczęśliwi. „Życie Pi” nie robi nic z tych rzeczy i jednocześnie robi wszystko. Wprowadza w głęboką konsternację. Ponadto, gdy czytam jakąś książkę, to mniej więcej jestem w stanie powiedzieć, co chce mi przekazać, szybko odczytuję myśli w niej zawarte. Z tą książką nie poszło mi tak łatwo. Za pierwszym razem w ogóle jej nie zrozumiałem. Nie spodobało mi się to. Więc przeczytałem ją jeszcze raz, i kolejny raz. Ta książka bardzo mi się podobała, ponieważ była wyzwaniem.
* Długo dyskutowaliście o niej z Angiem Lee?*
Oczywiście obaj ją przeczytaliśmy, ale gdy tylko znaleźliśmy się w Tajwanie i rozpoczęły się zdjęcia, to w ogóle jej nie tykaliśmy. Trzeba sobie uświadomić, że książka i film to dwie zupełnie inne rzeczy. Książka to ogromne pole dla wyobraźni, film z kolei zmusza do przywiązania się do istniejącego już obrazu.
Skoncentrowaliśmy się więc przede wszystkim na scenariuszu. Rola Pi była bardzo wymagająca fizycznie. Musiałeś nauczyć się pływać, przeszedłeś na intensywną dietę. Wiele rzeczy robiłeś po raz pierwszy.
Właściwie to nic nie potrafiłem. Ani pływać, ani grać. (śmiech) Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek będę robił podobne rzeczy. To wszystko było ogromnym wyzwaniem, lecz z drugiej strony bardzo pomogło mi wejść w rolę. Nigdy nie będę w stanie poczuć tego, przez co przechodził Pi, ale dzięki robieniu tych wszystkich rzeczy, stało się to bardziej realne, namacalne, mogłem choć namiastkę tego odczuć na własnej skórze. Czułem ból, bezradność, głód, ogromne zmęczenie. Przez cały czas jadłem właściwie podobne rzeczy do tych, które jadł Pi. Ja tuńczyka i sałatę, Pi – ryby i algi.
Podobno z czasem zacząłeś również żywić sympatię do tygrysa, którego nigdy na planie nie było.
Tak, to było bardzo poruszające doświadczenie. To jest tak. Nie ma go tam. Starasz się go sobie wyobrazić; jak wygląda, jak się zachowuje. W twojej głowie zaczyna się budować jakiś obraz, zwłaszcza, gdy robisz to każdego dnia przez tak długi czas. Z czasem między tobą i tym obrazem zaczyna tworzyć się więź. Gdy tylko poczujesz się samotny, to on od razu się pojawia, wiesz, że nie jesteś sam, że nie umierasz sam, że ten tygrys przechodzi przez to samo, co ty. I to pomaga.
Teraz mam. (śmiech) Gdy jest się dzieckiem, wszystko jest raczej zabawą. A wyobrażanie sobie czegoś takiego teraz było poważną sprawą i naprawdę mi pomogło. To, co wydarzyło się w Tajwanie było dziwne i niezwykłe.
Podobno skończyłeś 18 lat na planie filmu. Wszedłeś w ważny okres grając Pi.
Tak, bardzo dojrzałem.
I zdecydowałeś się zacząć studia filozoficzne. Czy ma to jakiś związek z filmem?
Tak. Wszystko, co robię wiąże się z tym filmem. Zanim zaczęła się ta filmowa przygoda, byłem w bardzo kiepskim stanie. Nie wiedziałem, co robić. Zacząłem studiować ekonomię, co prawdopodobnie skończyłoby się jakąś katastrofą. Nie jestem w tym dobry. Granie Pi – postaci niezwykle uduchowionej oraz kontakt z Angiem Lee – osobą wyjątkową i nieobojętną nikomu, musiało na mnie jakoś wpłynąć. Gdy tak leżałem w mojej szalupie w oczekiwaniu na rozpoczęcie zdjęć, patrzyłem w górę i coraz bardziej wchodziłem w rolę Pi, to stało się to naturalne, żeby pójść właśnie w tę stronę. Ta droga w tym momencie wydaje się słuszna.
Co więc zainspirowało cię, żeby pójść na przesłuchanie?
Właściwie to nie ja poszedłem na to przesłuchanie. Szedł na nie mój brat i postanowiłem mu towarzyszyć. Po wszystkim mieliśmy pójść razem na lunch. Tak to się zaczęło. Nigdy nie grałem, nie miałem pojęcia, czy to potrafię, że coś takiego się wydarzy.
Czy brat wybaczył ci, że dostałeś rolę, a on nie?
Mój brat jest kiepskim aktorem i dobrze o tym wie. (śmiech) Poza tym, jesteśmy ze sobą bardzo blisko. On wiedział, w jakim jestem stanie, że znajduję się w tym złym miejscu i chciał mi pomóc. Gdy okazało się, że dostałem rolę, w ogóle nie mogłem w to uwierzyć. Pierwszą osobą, do której poszedłem, był właśnie mój brat. Zapytałem go, co mam teraz zrobić? A ten 15-latek (!) powiedział mi, że ta rola to dar, który otrzymałem i powinienem go przyjąć, słuchać Anga Lee, skoncentrować się na zadaniu i wszystko będzie dobrze.
Dlaczego więc, po takim doświadczeniu nie chciałeś pójść na aktorstwo?
Cały czas nie wiem, czy potrafię grać. I nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze zagram. Wiem jedno, popadłem w ogromną obsesję na punkcie filmu. Dla mnie robienie filmów to opowiadanie historii, pewnego rodzaju wpływanie na widza, próba zrozumienia siebie, sprawienie, żeby widz ciebie zrozumiał, a także siebie samego. Ponadto, to naprawdę niezwykłe, że tyle ludzi o różnych umiejętnościach zbiera się w jednym miejscu i tworzy taką małą rzecz. Oglądamy filmy i tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, czym są, jak bardzo wchodzą pod skórę. A one mają na nas ogromny wpływ, na to, co robimy, jak postrzegamy różne rzeczy.
Czy masz takie filmy?
Oczywiście. „Pianista”, „Skazani na Shawshank”, „Piękny umysł”, „Zakochany bez pamięci”. Jest wiele wspaniałych filmów. Są filmy, które się ogląda i są filmy, które pozwalają ci zobaczyć siebie.
To takie filozoficzne!
Ang Lee coś ze mną zrobił, sam nie wiem. Czy znałeś jakieś filmy Anga Lee zanim poszedłeś na casting? Na casting poszedłem kompletnie nieświadom tego, do czego jest przesłuchanie i kto jest reżyserem. Ale wcześniej oczywiście widziałem filmy Anga Lee. Wiedziałem, że ujmuje on wszystko w bardzo prosty sposób i na pierwszy rzut oka może się to wydawać powierzchowne, ale gdy spojrzy się głębiej, to okazuje się, że jest to o wiele bardziej skomplikowane i złożone. Ang jest jak ocean. Na zewnątrz pusta, płaska przestrzeń, a pod nią cała, nieskończona reszta.
Czy jesteś przygotowany na to jak publiczność zareaguje na film?
Nie wiem jak być na to przygotowanym. Nigdy przedtem tego nie robiłem. Wiem jedno. Ja i 3000 innych osób spędziło nad tym projektem ponad 2 lata. Uwierzyliśmy w niego i ciężko nad nim pracowaliśmy. Nikt z nas, nawet Ang Lee, nie wiedział jak to się skończy. Jeżeli tylko ludzie to docenią, to będzie to bardzo miłe.
Jaka była twoja pierwsza reakcja po obejrzeniu filmu?
Po tym wszystkim, co przeszedłem robiąc ten film, co przeżyłem, w ogóle nie chciałem go oglądać. Bardzo długo wahałem się, czy pójść na pokaz, nie chciałem, żeby ktoś mnie zmuszał, popędzał. Gdy pierwszy raz zobaczyłem „Życie Pi”, odczułem lekką presję, ponieważ był to również moment, w którym poznałem Yana Martella. (śmiech) Nie jestem w stanie obiektywnie wypowiadać się na temat tego filmu. Gdy go kręciliśmy, wszystko było niebieskie. Potem nagle zaczynasz widzieć te brakujące elementy – tygrysa, itd. I wszystko zaczyna żyć, jest takie prawdziwe. Nie oglądam „Życia Pi” jak zwykłego filmu, każda sekunda niesie bowiem za sobą mnóstwo wspomnień. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy jest dobry czy zły. Na pewno jest piękny. Wiem, że stworzyliśmy coś.
Czy ten projekt sprawił, że zmienił się twój stosunek do wiary, religii?
Nigdy nie byłem osobą religijną i to się nie zmieniło. Mimo że rodzice wychowali mnie w hinduizmie, to nie wywierali na mnie presji pod tym względem. Nie są ortodoksyjni. Ojciec to umysł ścisły. Oboje są bardzo inteligentni. Ponadto, urodziłem się w Delhi – mieście, w którym mieszkają wyznawcy różnych religii. Mam przyjaciół hinduistów, muzułmanów, chrześcijan.
Więc książka nie sprawiła, że uwierzyłeś w Boga?
Ale czym jest Bóg? To nie w Boga mamy wierzyć. Jest tyle religii, każda ma swoją historię, swoje pojęcie tego, czym jest Bóg, wskazówki jak żyć. W konsekwencji okazuje się jednak, że w każdej religii chodzi o to samo, inne są wyłącznie sposoby na osiągnięcie tego. Musimy w coś wierzyć, by to prowadziło nas przez życie. Ono jest zbyt ciężkie, żebyśmy byli w stanie sami wszystko udźwignąć. Pragniemy mieć coś, co nam pomoże, co nas odciąży, zrzuci odrobinę odpowiedzialności. Nawet jeżeli jest to iluzja. To nie Bóg jest ważny, lecz przyczyna, dla której się wierzy. Dlaczego człowiek wierzy? Ponieważ nie chce być sam, chce mieć historię, która mu pomoże przetrwać trudne chwile, historię, która ukryje rzeczy, do których nie chce zaglądać, bo wprawiają go w konsternację, rozbijają go. One są w każdym z nas. I to jest Richard Parker.
Richard Parker pozbawiony jest jednak emocji, nie odwraca się, gdy Pi chce się z nim pożegnać, mimo to Pi kocha Richarda Parkera.
Są w nas takie rzeczy, które, mimo że są złe, że chcemy czasem im zaprzeczyć, zapomnieć o nich, to jednak stanowią one nieodłączną część nas, jesteśmy do nich bardzo przywiązani. To te wszystkie okropne rzeczy, przez które się przechodzi, trudne i intensywne, które sprawiają, że chcemy się poddać, ale gdy udaje nam się je przezwyciężyć, ich egzystencja zaczyna nabierać sensu. Udaje się nam przetrwać, przebyć tę ciężką podróż przez ból, który w konsekwencji staje się najcenniejszy, bo pomógł nam pójść dalej. No pain, no game.
_**Rozmawiała: Ewa Jankowska**_