25 lat temu film przewidział zarazę. "12 małp" to arcydzieło

Równo ćwierć wieku temu, 27 grudnia 1995 roku, arcydzieło filmowej fantastyki naukowej "12 małp" Terry’ego Gilliama trafiło do kin. Pomimo zawiłości scenariusza produkcja zyskała sporą rzeszę fanów. Jeśli jeszcze nie oglądaliście tego filmu, wyjaśniamy, dlaczego warto po niego sięgnąć.

Bruce Willis w filmie "12 małp"
Bruce Willis w filmie "12 małp"
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

Filmowa fantastyka naukowa kojarzy się dziś głównie z dynamicznymi pościgami, efektownie nakręconymi wybuchami i spektakularną technologią, z której główni bohaterowie lub złoczyńcy korzystają na ekranie. Istotą gatunku science fiction nie jest jednakże wizualna popisowość, lecz angażująca treść, dotykająca takich zagadnień jak podbój kosmosu czy przyszłość sztucznej inteligencji. Tego rodzaju produkcje stawiają też ważne pytania o istotę człowieczeństwa i społeczno-technologiczny rozwój ludzkości.

Wszyscy, którzy interesują się szerzej fantastyką, doskonale wiedzą, że w tym gatunku powstało mnóstwo ambitnych i pozytywnie zaskakujących produkcji filmowych. Wystarczy jedynie dobrze poszukać. W latach 90. w cieniu gigantycznych sukcesów "Dnia Niepodległości", "Piątego elementu" i "Armageddonu" nastąpił też wysyp niezależnych produkcji. Pod egidą SF łączyły one dystopijne zagadnienia z szeregiem filozoficznych refleksji - od "Dziwnych dni" po "Gattaca – Szok przyszłości" i "Mroczne miasto". Te niskobudżetowe dzieła pokazały całemu pokoleniu kinomanów, czym może być filmowa fantastyka naukowa. Najwybitniejszym z nich było "12 małp" Terry’ego Gilliama.

"Przewidział zarazę"

Założenie filmu jest proste: pod koniec 1996 roku na świecie pojawia się tajemniczy wirus, który doprowadza w krótkim czasie do hekatomby, wybijając pięć miliardów ludzi. Pozostali przy życiu uciekają w desperacji do podziemnych bunkrów i kryjówek, oddając powierzchnię planety z powrotem we władanie zwierząt. Kilka dekad później ludzkość egzystująca w chałupniczo steampunkowej rzeczywistości wciąż się ukrywa, lecz naukowcom udaje się skonstruować prymitywny, choć funkcjonalny wehikuł czasu. Decydenci zaczynają zatem wysyłać skazańców w przeszłość, by ci w zamian za obietnicę ułaskawienia odkryli źródło wirusa.

W tym momencie sprawa robi się bardziej skomplikowana, bo przymusowy ochotnik James Cole (Bruce Willis) zostaje raz za razem "przenoszony" na złe płaszczyzny czasowe, wliczając okopy I wojny światowej. I nie tylko nie jest w stanie zebrać tam informacji o wirusie, ale też swą obecnością zakłóca rzeczywistość danych czasów, wpływając na wszystko, co wydarzy się później. Gdy zatem zjawia się wreszcie w 1996 roku, niedługo przed pierwszym atakiem wirusa, musi uporać się zarówno z wyznaczonym mu zadaniem zbierania informacji, jak i z rozlicznymi pętlami czasowymi, które sam nieświadomie stworzył.

A czas tyka, bo, logicznie rzecz biorąc, skoro jego teraźniejszość 2035 roku nie uległa zmianie, śmiercionośny wirus nie został najwyraźniej powstrzymany. Prawda?

Każdy początek to tylko ciąg dalszy

Pewnie, że prawda. Tak powinna działać ludzka rzeczywistość, ale pojawienie się w tym przewidywalnym równaniu motywu podróży w czasie sprawia, że logika i racjonalność zostają zachwiane, a świat "12 małp" rządzi się innymi regułami. Regułami, których nikt w pełni nie rozumie. Z kolei postawione przez Gilliama pomiędzy kadrami pytanie: czy można zmienić coś, co już się wydarzyło, doprowadzając do tego, co jest obecnie? Albo: czy można zmienić przeszłość za sprawą wynalazku z teraźniejszości, który nigdy by nie powstał, gdyby przeszłość potoczyła się w inny sposób? – służy za podstawę do wielu, niekoniecznie fantastycznonaukowych, rozważań na temat różnych aspektów człowieczeństwa.

Cole spotyka na swojej drodze radykałów ekologicznych, którzy uważają, że człowiek powinien zostać ukarany za lekceważący stosunek do świata naturalnego. Z kolei ich socjopatycznego przywódcę Goines (Brad Pitt) poznajemy w zakładzie psychiatrycznym. Nasz przypadkowy bohater wie, że wirus, który w 1996 roku zdziesiątkuje ludzkość, powstał w laboratorium uznanego naukowca. Jednak im więcej o nim się dowiaduje, tym bardziej widz zaczyna zastanawiać się, po co ten perfidny niewidzialny morderca został w ogóle stworzony.

Przygody Jamesa Cole'a to główny wątek filmu "12 małp".
Przygody Jamesa Cole'a to główny wątek filmu "12 małp".© Materiały prasowe

Znając historię ludzkości, oczywiste jest przecież, że w pewnym momencie znajdzie się ktoś, kto będzie chciał wykorzystać tak potężną broń w złych celach. Prawda?

W filmie pojawia się też kwestia psychiatrów i psychologów, którzy nie widzą w swoich pacjentach ludzi, lecz obiekty badań. Poza empatyczną Kathryn Railly (Madelaine Stowe), która stanie się jedyną osobą wierzącą Cole’owi. Po części za sprawą dość irracjonalnego przeczucia, a po części przypadkowego dowodu potwierdzającego wersję wydarzeń dziwnego gościa, który twierdzi, że przybył z przyszłości. Co skłania Gilliama do przemykającej pomiędzy kadrami refleksji, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy szaleni, a od końca świata ludzkość dzieli często to, jak dana osoba lub jej otoczenie radzi sobie z własnym szaleństwem. Ponadto, jak reżyser podkreśla za pomocą Goinesa, uznanie swego szaleństwa też nie jest dobrym rozwiązaniem. Nie ma ucieczki od własnego człowieczeństwa. Doskonała pułapka.

Bo widzicie, sprawa z "12 małpami" mogłaby być dosyć prosta, gdyby warstwa fantastycznonaukowa była jedyną, na której Gilliam operuje. Clue w tym, że film został świadomie skonstruowany i nakręcony tak, że nigdy do końca nie wiadomo, czy to wszystko nie jest wytworem wyobraźni spaczonej chorobą psychiczną Cole’a. Trochę na zasadzie "Mulholland Drive" Lyncha czy "Zostań" Forstera, a trochę jak we "Wrogu" Villeneuve’a czy "Synekdosze, Nowym Jorku" Kaufmana. Wszystkie te filmy podobnie zamazują granice pomiędzy filmową rzeczywistością a fikcją.

Futurystyczny świat w filmie "12 małp".
Futurystyczny świat w filmie "12 małp".© Materiały prasowe

James Cole może zatem nie być tylko heroicznym bohaterem filmowej fantastyki, lecz zasklepionym we własnej głowie pacjentem szpitala psychiatrycznego. Jego sposobem na radzenie sobie z nieprzystawalnością do zewnętrznego świata jest stawianie siebie w roli herosa mierzącego się z zawiłością podróży w czasie.

Cole może też być człowiekiem, który dorastał w post-apokaliptycznym świecie w cieniu traumy, której zaznał w czasach przedwirusowych. Gdy był małym, naiwnym chłopcem pewnego słonecznego dnia na lotnisku jakiś dziwny mężczyzna został zastrzelony na jego oczach.

Przeszłość, która nadejdzie

Film "12 małp" zaczyna się od traumatycznego wspomnienia: młody Cole obserwuje z przerażeniem jak ktoś przed nim umiera. To wizja z dzieciństwa, którą jego umysł wciąż go dręczy. W miarę rozwoju akcji zdesperowany (anty)bohater wypełnia nawracający koszmar elementami i twarzami postaci, które tworzą jego obecną rzeczywistość. Przemyka tam Goines, gdzie indziej Kathryn. Pomieszczenia z 2035 roku przypominają te z 1990 oraz 1996, ludzie przywołują na myśl inne wersje innych ludzi, a symbolika kolejnych sytuacji każe poważnie się zastanowić, na ile niektóre zachodzące zbiegi okoliczności są w ogóle możliwe, a na ile mogą być symptomem przyjęcia przez Gilliama pierwszoosobowej perspektywy chorego Cole’a. Co jest prawdą, a co wytworem umysłu? I czy w ogóle istnieje jedna prawda?

Jeśli chcecie oglądać "12 małp" z przeświadczeniem, że musicie wiedzieć o czym dokładnie film opowiada, tracicie część zabawy. Sednem arcydzieła Gilliama jest właśnie niepewność tego, o czym ono mówi, niekoniecznie rozwiązanie zagadki. Między innymi dzięki niemu kino przychylniej zaczęło patrzeć na science fiction.

Genialne kino ma to do siebie, że działa poza standardowo zdefiniowanymi granicami czasu. Mimo że sama opowieść nie zmieniła się przez te 25 lat, "12 małp" przy każdym kolejnym seansie jest trochę innym filmem. Oglądając go teraz trudno uniknąć skojarzeń z trwającą wciąż pandemią, ale za pięć czy dziesięć lat będzie to zaledwie kolejna z wielu interpretacji. Oto niezbity dowód na ponadczasowość filmu Terry’ego Gilliama.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (101)